Każdy z was, kto nie skończył jeszcze trzydziestu lat i ma chociażby niewielkie ambicje literackie, ma pełne prawo nienawidzić pani Eleanor Catton. Zazdrość to wspaniała rzecz, naprawdę. Zresztą, jak tu żywić jakiekolwiek pozytywne emocje wobec kogoś, kto w tak młodym wieku zgarnia jedną z najważniejszych literackich nagród, jest hołubiony przez niemal wszystkich światowych krytyków i w zasadzie już zapisał się w historii złotymi zgłoskami? Dlatego odradzam wam sięganie po "Wszystko, co lśni". Zamiast tego przeczytajcie tom jakiegoś niszowego poety i rozkoszujcie się myślą, że autor prawdopodobnie jeszcze musiał dokładać do własnego dzieła.
Jeszcze tu jesteście? Trudno, starałem się was zniechęcić, jak tylko mogłem, teraz niestety już muszę zachować powagę i napisać prawdę, która wygląda mniej więcej tak: młoda Nowozelandka słusznie od roku święci triumfy, jeśli zaś macie nadprogramowe sześćdziesiąt złotych w portfelu, to bardzo poważnie powinniście rozważyć, czy nie wydać ich właśnie na "Wszystko, co lśni".
W roku 1866 do Nowej Zelandii - wyspy ogarniętej gorączką złota - przybywa szkocki adwokat, Walter Moody. Wyczerpany długą podróżą młodzieniec udaje się na spoczynek do najbliższego hotelu. Tam przypadkowo natrafia na tajne zebranie zorganizowane przez dwunastu mężczyzn. Na pozór ową dwunastkę dzieli wszystko: wiek, zawód, pozycja społeczna, niekiedy też i rasa. Tym, co ich łączy, jest chęć rozwiązania zagadki związanej ze śmiercią pewnego odludka, zniknięciem młodego bogacza, a także próbę odebrania sobie życia podjętą przez miejscową prostytutkę. Czy między tymi sprawami istnieje jakiekolwiek powiązanie? I jaką rolę w całym zamieszaniu odgrywa niejaki Francis Carver, kapitan statku "Z Bogiem", na pokładzie którego przypłynął sam Moody?
Jeśli książka liczy sobie prawie 1000 stron, to odruchowo zaczynam poszukiwać kurtki przeciwdeszczowej i kaloszy, bowiem bez lania wody ze strony autora takiej cegły obyć się po prostu nie może. Tymczasem gdyby ktoś kazał mi usunąć z powieści pani Catton zbędne fragmenty, z ręką na sercu przyznam, że znalazłoby się tego naprawdę niewiele. Wątków można tu naliczyć naprawdę sporo, a wszystkie one prowadzone są w sposób ciekawy i żadnym wypadku nie da się ich traktować jako nudnych zapychaczy. Mogę tu oczywiście zacząć pleść standardowe bzdury, że bardzo mocno zarysowany wątek kryminalny jest tak naprawdę tylko pretekstem do ukazania mroków ludzkiej natury, niemożności wyzwolenia się spod jarzma własnej przeszłości i przeznaczenia, jednak na samą myśl o tym robi mi się nie dobrze (teraz się wymądrzam, a jak zaraz się przekonacie, sam również wpadłem w pułapkę szukania głębszego sensu i drugiego dna w dziele pani Catton). Siła tej powieści tkwi w samej fabule, do bólu konkretnej. Autorka, zamiast przelewać na papier każdą głupotę, jaka jej tylko przyszła do głowy, stworzyła bardzo precyzyjną konstrukcję, gdzie nawet najmniejszy trybik wydaje się być na swoim miejscu. "Wszystko, co lśni" to wielki triumf literatury, jako sztuki przekazywania czytelnikowi dobrej, wciągającej i zajmującej historii.
No dobra, to o co chodziło mi z tym szukaniem drugiego dna?
"Wszystko, co lśni" bardzo często przedstawiane było jako Jezus Chrystus wśród powieści - książka nieomal doskonała, po której właściwie musi od razu nadejść Sąd Ostateczny, bo przecież już nic lepszego ukazać się na wydawniczym rynku nie może. Niestety, jeśli ktoś zasiądzie do lektury z takim właśnie nastawieniem, może poczuć się w końcowym rozrachunku rozczarowany. Zamiast w pełni docenić dobrą, przemyślaną i wciągającą historię, przez cały czas szukałem przyczyn, dla których "Wszystko, co lśni" zrobiło aż taki szum na świecie. W ten sposób sam sobie uniemożliwiłem uczciwe ocenienie recenzowanej przez siebie powieść, ustawiając poprzeczkę dla niej na absurdalnie wysokim poziomie. Dlatego nie traktujcie powyższych słów inaczej, niż jako ostrzeżenia. Eleanor Catton należy się uznanie, szacunek i podziw, a nie literackie wniebowzięcie.
Nie zmienia to faktu, iż młodej pisarce zdecydowana większość kolegów i koleżanek po piórze może co najwyżej buty czyścić. Dlatego nie wahajcie się sięgnąć po dzieło najmłodszej spośród laureatów nagrody Bookera i z radością karmcie robaka zazdrości. Niech on też ma coś z tego życia.
Michał Smyk
Ps. Wielu z was zapewne wie, że bardzo ważną rolę we "Wszystko, co lśni" odgrywa astrologia. Przejrzałem kilka tekstów na konkurencyjnych portalach i czasopismach i muszę przyznać, że recenzenci zachowali się w sposób budujący. Zamiast zgrywać ekspertów w tej dziedzinie, każdy z nich przyznał, iż zapewnienia pani Catton o niebagatelnym wpływie gwiazd na zachowanie powieściowych bohaterów, muszą po prostu brać na wiarę, gdyż w żaden sposób nie są w stanie tego zweryfikować. Cóż, wypada mi się tylko pod tym podpisać. Pewnie kiedyś powstanie odpowiednie opracowanie, dzięki któremu być może jeszcze bardziej docenimy wysiłki Eleanor Catton. Jednak jeśli drogi czytelniku całkowicie zignorujesz "gwiezdny" wątek w tej książce, twoja przyjemność płynąca z lektury nie straci na tym nic, a nic, zapewniam Cię o tym.