Czy tak ciężko napisać historię, w której świat przyszłości nie byłby przedstawiony jako przedsionek piekła? Potraficie przypomnieć sobie obcowanie z powieścią, gdzie ludzkość generalnie dała radę i była w stanie obrać właściwą ścieżkę rozwoju? Chyba najbliżej tego typu wizji są książki takie jak niedawno wydana „Diaspora” Grega Egana, choć wielu porzucenie ciała i przeszczepienie świadomości do cyfrowej rzeczywistości może uznać za rozwiązanie najgorsze z możliwych, gorsze nawet od samej śmierci.
Czarnowidztwo najwyraźniej towarzyszy pisarzom od samego powstania gatunku Sci-Fi. Napisana prawie 50 lat temu powieść „Wszyscy na Zanzibarze” to klasyczny przykład tego typu myślenia. Swoją drogą trudno uwierzyć, że dzieło Johna Brunnera ukazało się po raz pierwszy w 1968 roku. Archaizmy? Dziwaczne, zupełnie nietrafione przypuszczenia dotyczące tego, jak zdaniem autora mogłaby wyglądać przyszłość? A gdzie tam. Wątki we „Wszystkich na Zanzibarze” są zaskakująco aktualne.
W powieści Brunnera główną bolączką ludzkości staje się problem przeludnienia. Posiadanie własnego mieszkania w którym można żyć samemu stało się luksusem, a słowo „prywatność” powoli odchodzi do lamusa. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest stopniowe wprowadzanie w coraz większej liczbie państw restrykcyjnego prawa eugenicznego. Istnieje szansa, że możesz przekazać swojemu potomstwu jakąkolwiek chorobę genetyczną? W takim razie nie masz co liczyć na dostanie zgody na staranie się o dziecko. Nawet i zdrowi obywatele mają w tym zakresie utrudnione życie, a posiadanie więcej niż jednego dziecka jest społecznie piętnowane jako przejaw egoizmu i nieodpowiedzialności.
Właściwie wszystko to, co przewidywał Brunner, w mniejszym lub większym stopniu sprawdziło się - może nie w takiej skali jak to zostało przedstawione w powieści, ale generalnie i tak należy podziwiać trafne rozpoznanie problemu. Przecież gwałtowny wyż demograficzny doprowadził w Chinach do wprowadzenia polityki jednego dziecka, a już teraz pojawia się coraz więcej głosów, iż wraz z rozwojem technologii i likwidacją kolejnych miejsc pracy, wkrótce Ziemia będzie zamieszkiwana przez gigantyczną liczbę osób z ekonomicznego punktu widzenia niepotrzebnych. Brzmi brutalnie? Tak to niestety bywa, gdy człowiek sprowadzony jest wyłącznie do roli cyferki w rozliczeniu rocznym. Do tego należy dołączyć i inne prognozy Brunnera, które stały się rzeczywistością: coraz większe poleganie przez człowieka na używkach i wszelkiego typu chemicznych uspokajaczach; wzrost roli korporacji, nie tylko przejmujących pałeczkę pierwszeństwa od państw, ale również mogące sobie pozwalać na wzięcie np. małego afrykańskiego państewka na własność; kult źle rozumianej poprawności politycznej, w której szacunek do innych nie jest wynikiem rzeczywistych przekonań, a narzuconym zachowaniem prowadzącym tylko do pogłębienia wzajemnych uprzedzeń i pogardy.
Średnio za to spodobała mi się przyjęta przez Brunnera konstrukcja powieści. Prócz głównego wątku – gdzie najważniejszą rolę odgrywają Norman, wiceprezes największej światowej korporacji, i Donald, szpieg przebywający w stanie uśpienia – bardzo często pojawiają się kilkustronicowe rozdziały dotyczące bohaterów trzecioplanowych (ponieważ nie sposób byłoby ich nazwać nawet drugoplanowymi). Tych krótkich historii jest po prostu za dużo, a przedstawiane w nich postacie szybko znikają z orbity zainteresowania autora. Osobiście wolałbym, by wprowadzenie do powieściowego świata odbywało się w opowieści o Donaldzie i Normanie, a nie takich wtrętów wybijających czytelnika z rytmu.
Na sam koniec warto wspomnieć, iż „Wszyscy na Zanzibarze” to pierwsza pozycja, jaka ukazała się w ramach nowej serii wydawnictwa Mag zwanej „Artefakty”. W dużym skrócie: to taka „Uczta Wyobraźni”, tylko że złożona z dużo starszych powieści. I przy okazji kolejny pochłaniacz pieniędzy, bo po pobieżnym przejrzeniu co Mag ma nam do zaproponowania w ramach „Artefaktów”, wychodzi na to, że znajdzie się tam dużo pozycji obowiązkowych do postawienia na półeczce.
Niestety, szykujcie portfele moi drodzy.
Michał Smyk