Po książkę sięgałam z olbrzymim zaciekawieniem, gdyż słyszałam dużo dobrego, tak o tej pozycji, jak i o autorce. Spodziewałam się więc mocnego kryminału, gdzie trup się gęsto ściele. Tymczasem bardzo się rozczarowałam…
Wioska kłamców w moim odczuciu to powieść obyczajowa z lekką nutą kryminału. Nie ma tutaj bowiem akcji, sensacji czy krwawych mordów. Nie ma seryjnych zabójców. Fabuła dotyczy doszukiwania się prawdy po latach i próby dojścia niewinności niesłusznie skazanych. Poruszony zostaje temat dojścia do władzy po trupach oraz nieprawidłowości w funkcjonowaniu policji. Bardzo ciekawie jest sportretowana zaściankowość małej miejscowości, niechęć do obcych i, niestety, ocena człowieka przez społeczeństwo, które już daną jednostkę spisało na straty. Niesprawiedliwość i układziki, które gonią układy. Tematy fajne i ciekawe, będące zawsze na topie, co zatem poszło nie tak? Ciężko mi ocenić. Być może to kwestia mojego nastawienia. Albo zwyczajnie styl pani Greń mi nie odpowiada.
Zamiast kryminalnych zagadek i mocnego kryminału otrzymałam sielsko-anielską opowieść, w której co prawda postaci przewinęło się sporo, ale były mało wyraziste, mdłe i pozbawione charakteru. W nakreślonych sytuacjach bardziej zwracałam uwagę na opis, co jedzą bohaterzy, niż na same ich dialogi. Główna bohaterka mnie bardzo irytowała, sprawiała wrażenie nastolatki, tymczasem przecież była dorosłą kobietą. Wszelkie rozmowy miedzy opisanymi postaciami były zbyt podkolorowane i mało realne. Styl prowadzenia fabuły przypominał troszkę bajkę. Historia niby trudna, a okraszona delikatnością.
Obiektywnie rzecz biorąc książkę czytało się jednak dość szybko i przyjemnie. Sam warsztat autorki jest w porządku i książka śmiało może stanowić miłą i lekką odskocznię od poważniejszych pozycji. Mnie jednak ta historia nie ujęła