Wielotomowe serie mają taki minus, że czasami przerwa między lekturą poszczególnych części jest na tyle długa, iż można zapomnieć fabułę i bohaterów, a wdrożenie się z powrotem w historię przychodzi z trudem. Danielle L. Jensen dopieszcza każdą swoją książką tak długo, by w chwili oddania jej do rąk czytelników być w stu procentach zadowoloną – właśnie dlatego tyle czasu czekałam na Wieczną wojnę.
Ścieżki Kerisa Velianta i Zarrah Anaphory skrzyżowały się w Nerastis, a połączyła ich namiętność oraz marzenie o zakończeniu wojny pomiędzy swoimi narodami. Zamiast upragnionego zawieszenia broni, Keris został nowym królem Maridriny, zaś Zarrah w oczach swojej ciotki cesarzowej została uznana za zdrajczynię i wysłana za karę na Diabelską Wyspę – miejsca, gdzie zsyłano najbardziej brutalnych i pozbawionych skrupułów Valcottan i z którego nie było drogi ucieczki. Keris jest gotowy zrobić wszystko, by uratować ukochaną i razem z nią pokonać cesarzową. Oboje są świadomi, że utracone zaufanie ciężko odzyskać, a Zarrah już nie wie, czy podjęte przez nią decyzje były jej własnymi, czy powstały przez wpływ Kerisa.
Minął grubo ponad rok od momentu przeczytania Niechcianego następcy i powrót do świata Królestwa Mostu wydawał się dla mnie dość ryzykowny, ponieważ niestety mam tendencję, że po długiej przerwie zapominam o najważniejszych detalach i wydarzeniach z danych tomów, a pamiętam jedynie zarys fabuły. W tym przypadku czasowo nie mogłam sobie pozwolić na reread chociażby samego przedostatniego tomu, zanim sięgnęłam po Wieczną wojnę, dlatego na początku błądziłam trochę po omacku w fabule. Na szczęście, z każdym kolejnym rozdziałem wdrażałam się i w wydarzenia, i w rozterki bohaterów, przypominając sobie, dlaczego tak bardzo lubiłam tę serię.
A polubiłam ją przede wszystkim za rozbudowany politycznie, geograficznie i kulturalnie świat. Za motyw wojny, która podzieliła dwa kraje na kilka pokoleń wstecz. Za wyraziste żeńskie heroiny jak Zarrah, Lara czy Saphira. Za męskich bohaterów, odważnych, charyzmatycznych i z poczuciem humoru jak Keris, Aren, Jor czy Saam. Czy nutę dreszczyku na plecach, za znaki pytania, które pojawiają się w głowie podczas czytania, czy dotrwamy do szczęśliwego zakończenia. Za bardzo dobrych antagonistów, którymi byli Serin, Silas Veliant, a w Wiecznej wojnie Bermin i jego matka. Za szczyptę erotyzmu i ogromną dawkę namiętności.
Gdybym miała wybrać, którą parę głównych bohaterów wolę: Aren i Lara czy Zarrah i Keris, bez wahania wybieram ten drugi duet. Postać Kerisa, sprytnego i inteligentnego króla, który brzydził się walką, ale dla ukochanej był gotowy zabijać i ranić oraz wojowniczej Zarrah, która w pierwszej kolejności wybiera swój lud, a potem swoje serce, stanowią o wiele bardziej przyciągające uwagę i zapadające w pamięć połączenie. Nie oznacza to, że nie darzę już Arena i Lary sympatią. Ich obecność jako tym razem postaci drugoplanowych w tym tomie była jak najbardziej na plus.
W tym tomie na pierwszy plan wybija się zdecydowanie brutalność wojny, tragedia ofiar oraz zniszczone miasta. Autorka uwzględniła w swojej fabule siłę buntowników oraz więźniów z Diabelskiej Wyspy, oraz stworzyła naszpikowane emocjami zakończenie, które trzymało w napięciu do ostatniej strony. Mistrzowska robota!
Cieszy mnie fakt, że to nie koniec serii i tym razem skupimy się na siostrze Arena. Akurat nie byłam największą fanką tej postaci, dlatego chętnie dam jej szansę i będę czekać na kolejne książki autorstwa Danielle L. Jensen. Oby tylko nie tak długo, jak na Wieczną wojnę!