Biorąc do ręki pierwszą książkę Davida Mitchella, zatytułowaną „Widmopis” trudno powstrzymać się przed porównaniami ze zekranizowanym jakiś czas temu „Atlasem chmur”, który to spopularyzował tego autora w Polsce. Wyraźnie rzuca się w oczy fakt, że pisarz opanowany był od samego początku ideą napisania powieści, składającej się z kilku części powiązanych ze sobą pojedynczymi elementami fabuły. Podobnie jak w „Atlasie chmur” także i tym razem poszczególne elementy układanki łączą się pozornie nieistotnymi epizodami, a dodatkowo drugoplanowi bohaterowie jednej historii stają się protagonistami w innej.
W związku z nieobecnością schematu znanego z „Atlasu chmur”, gdzie poszczególne opowieści były jak gdyby zamknięte w innych i podzielone na dwie części, „Widmopis” można czytać jak zwyczajny zbiór opowiadań. Sprzyja temu dodatkowo fakt, że każda część powieści różni się w znacznym stopniu od reszty. Drobne aluzje do pozostałych opowiadań dodają książce smaczku, wiadomo bowiem, że akcja wszystkich historii z nich dzieje się mniej więcej w podobnym czasie. W rezultacie tworzy się sieć luźno powiązanych wydarzeń; wiemy, że bohaterowie egzystują w jednym czasie, a ich życie nie jest tak przypadkowe, jak mogłoby im się wydawać.
Przeżycia członka japońskiej sekty po zamachu w tokijskim metrze; przypominająca fragment Murakamiego opowieść o sprzedawcy w sklepie z płytami, którego życie składa się z puszczanych kolejno piosenek; wciągająca historia o „noncorpum” szukającym miejsca swych narodzin; kryminalna intryga w rosyjskim muzeum, nocna audycja radiowa w trakcie końca świata – Mitchell serwuje czytelnikowi miszmasz przeróżnych narracji, prowadząc go przez azjatycki Daleki Wschód, przez Japonię, Chiny i Mongolię, następnie zabierając do Rosji, Londynu, Irlandii i Stanów Zjednoczonych. Historie różnią się między sobą, niektóre są porywające, inne czyta się tylko siłą rozpędu, by przejść do kolejnej części i dowiedzieć się, co wiąże je z pozostałymi. Uważny czytelnik zostanie nagrodzony. Zdarza się bowiem, że powiązania pomiędzy poszczególnymi opowieściami są tak zagmatwane, że trzeba się mocno nagłowić i sięgnąć w głąb pamięci, by dobrze je zrozumieć i połapać się dokładnie, o co chodzi. Nie ukrywajmy jednak, że tak właśnie bywa w życiu, a Mitchellowi udaje się wyjść z tej gmatwaniny obronną ręką.
Poruszana w książce tematyka sięga od zjawisk nadprzyrodzonych po fizykę kwantową. Rzadko zdarza się autor, który próbuje pomieścić w ramach swej fabuły tyle różnych narracji. Mitchell miał ułatwione zadanie ze względu na formę swojej książki – poszczególne opowiadania pozwalały mu zanurzyć się w innym rodzaju wrażliwości, raz poopowiadać o duchach natury konwersujących z ludźmi, a kiedy indziej zastanawiać się nad sensem Wszechświata z punktu widzenia cząstek elementarnych.
Jedno jest pewne – jeśli komuś nie spodoba się cała książka, która mogłaby być odrobinę bardziej spójna, to przeczytanie któregoś z zamieszczonych w niej opowiadań powinno dać czytelnikowi wystarczająco dużo satysfakcji, by że mógł pomyśleć: „dobrze, że zabrałem się do czytania tej książki” albo chociaż „uff, nie zmarnowałem jednak na nią czasu”.
Michał Surmacz