Whitney, którą znałem. BeBe Winans. Anakonda 2012
‘widzisz, czasem bywam samotna, ale nigdy sama (…)’
Trzykrotnie zdarzyło się, że śmierć kogoś, kogo zna cały świat, zakrzywiła czasoprzestrzeń i wycisnęła mi z oczu łzy. Pierwszy był genialny Wharton, którego książki dumnie prężą grzbiety na moim regale. Drugą była Amy Winehouse, której akustyczna wersja ‘Valerie’ jest absolutnie hitem na mojej liście przebojów. Trzecią- córka chrzestna Arethy Franklin, kobieta z wielkim wokalem i śmiejącym się sercem. Bardzo moja Whitney Houston.
Dwanaście lat temu po raz pierwszy usłyszałam niebotyczny kawał głosu Houston w filmowej produkcji z Kevinem Costnerem. Inspiracja, pasja, autentyczność i ciepło to tylko cztery spośród miliona podobnych słów przywołujących na myśl jej osobę. Przyjaciel Whitney, jedyny taki z prawdziwego zdarzenia BeBe Winans, opowiedział niesamowitą historię ponadczasowej gwiazdy.
W obiektywnym odbiorze książki przeszkadzała mi tylko przesadnie sakralna forma opowieści. Miałam wrażenie, że Bogu na imię Whitney, a Whitney jest Bogiem. Delikatne religijne skołowanie. Reszta bez zarzutu.
BeBe i Whitney razem malowali miasta pieśnią. Muzykalne rozmowy telefoniczne na linii Nashville-Singapur, symfoniczne podróże w trasy koncertowe. Zgrane, melodyjne oddychanie.
Ludzie zapominają, że celebryta to normalny człowiek. Brukowce niszczą życie sław, kreując ich przekłamane sylwetki. Dzięki stworzonemu przez tabloidy wizerunkowi, w oczach całego świata Whitney była „zaćpaną divą”. Gazety syciły przede wszystkim informacjami o nieprzytomnych narkotycznych ekscesach. Karmiono nas fałszywym obrazem Houston. Słabi ludzie strącili ją w kokainową przepaść.
Gdyby nie książka Winansa, nie poznalibyśmy tej prawdziwej Whitney. Zagorzała fanka koszykówki, lojalna i dobra do granic możliwości matka Bobbi Kristiny, żona, córka i przyjaciółka. Zadziorna „Queen of the Night”. Niekwestionowana królowa sceny. Mistrzyni gospel z chwalebnym „Jesus loves me”. Owszem, zgubiona w nałogu, ale mimo wszystko wciąż świadoma rzeczywistości. Wydająca przepustki do poruszania się po jej domu. Dyktująca głosem ścieżki, którymi podążali jej najbliżsi. Bez Whitney świat jest pustym placem zabaw.
Teraz Houston żyje nie tylko w kolejnej dystrybucji filmu „Bodyguard”. Nie tylko na platynowych i złotych krążkach, kasetach magnetofonowych czy plikach MP3. Żyje w szczerych sercach wiernych fanów. I stało się tak jak sobie wymarzyła. W rytmie gospel rozliczył ją Bóg.
Patrycja Sikora