Wakacje od życia. Agnieszka Topornicka. Prószyński 2012
Ameryka jest dla mnie jednym z najbardziej fascynujących miejsc na świecie. Dla wielu moich rówieśników, urodzonych pod koniec lat osiemdziesiątych, Stany Zjednoczone to miejsce nieomal mityczne – taki kolaż filmów, bajek (Disney’a!), gumy do żucia, wolności, swobody; słowem, spektrum możliwości...
Nowy Jork to miejsce silnie (pop)kulturowe: to Miasto, o którym mówi się przez duże "M", będące współbohaterem wielu filmowych historii ("jak nie kochać Nowego Jorku jesienią?" – pyta Meg Ryan w "Masz wiadomość", "jak nie kochać Nowego Jorku zawsze?" – pyta Sarah Jessica Parker w "Seksie w wielkim mieście"), a Frank Sinatra to w tym miejscu, które nigdy nie śpi, chciał budzić się o poranku...
Topornicka przenosi czytelnika do Nowego Jorku, choć nie jest on współbohaterem jej historii, a poniekąd jej tłem. Główna bohaterka przyjeżdża z Polski do Stanów, aby zarobić, znaleźć pracę i – jak się okazuje – swoje miejsce w życiu. Zamieszkuje z koleżanką, otacza ją mini polonijne towarzystwo – dwoje młodych mężczyzn, małżeństwo z córeczką. Odnajduje pracę jako opiekunka chłopca chorującego na autyzm, a przy okazji zakochuje się jeszcze w przystojnym lekarzu. Trochę imprezuje, trochę korzysta z życia, trochę spaceruje po mieście. Cała opowieść nie jest utkana z kolejnych amerykańskich przygód – fabuła składa się raczej z odczuć, zapachów, smaków, migawek codzienności, akcja z pewnością nie toczy się wartko.
Wydaje się, że jest tego trochę zbyt wiele – czytelnik utyka w gąszczu porównań, emocji, faktur i wrażeń, gubiąc gdzieś właściwy wątek przewodni, a właściwie – całkowicie go zatracając. Nie można znaleźć łatwej odpowiedzi na najprostsze pytanie: "o czym jest ta książka?" – o emigracji? nie; o miłości? nie; o Ameryce? nie; o odnajdywaniu swojej drogi w obcym kraju? Też nie. Jest po trosze o każdej z tych rzeczy, ale o żadnej konkretnie. W przypadku niektórych powieści jest to niewątpliwą zaletą; w tej – dla mnie to wada.
Główna bohaterka była dla mnie niezwykle irytująca w swoim usilnym prezentowaniu postawy "chciałabym, a boję się". Stereotypowa szara myszka: chciałaby kogoś pokochać, ale kiedy dochodzi do poważniejszych deklaracji, wycofuje się (w imię dziwnie pojmowanego honoru), niby zdobyta praca przynosi jej satysfakcję, niby lubi amerykańskie życie... Właśnie – niby. Nie ma się wrażenia, by w coś się naprawdę angażowała, aby coś było dla niej emocjonujące, JAKIEŚ. Miałka – to odpowiednie słowo; nie przeszkadza to jednak w poprowadzeniu jej przez karty książki do happy endu.
O wiele bardziej lubię jej współlokatorkę, być może egoistyczną i wyrachowaną (ale jakże prawdziwą!) B., w dopasowanych ubraniach i makijażach, uwodzącą seksapilem.
To nie jest zła książka, z pewnością nie, nie jest to jednak opowieść, która uwodzi, zachwyca, przyciąga – nie jest to jedna z TYCH opowieści, w których odczuwa się ducha Nowego Jorku, jego magię, esencję. Znajdziemy tu jego opisy (w ciekawym czasie schyłku lat dziewięćdziesiątych, jeszcze przed erą wszechobecnych komórek, komputerów i Internetu), informacje dotyczące realiów jego codzienności. Nie powinno się jednak oczekiwać kolejnej historii o Mieście, sięgając po tę powieść; lepiej zanurzyć się w niej, oczekując paru godzin niezobowiązującej, na swój sposób interesującej lektury – wtedy obejdzie się bez rozczarowań.
Hania Pokorska