Josteina Gaardera poznałam w podstawówce za sprawą mojej mamy i podarowanego przez nią Świata Zofii. Było to dla mnie bardzo ważne spotkanie, gdyż, wychowana w bardzo homogenicznym środowisku, po raz pierwszy dostrzegłam, że moje wyobrażenie świata różni się od tego, które mają inni. Nawet byłam trochę zła na mamę, że tą lekturą podsunęła mi po raz pierwszy pytanie "A może Boga nie ma?"
Przez lata nie miałam kontaktu z żadną tworczością autora, ale kiedy zobaczyłam śliczną okładkę W sam raz. Krótka opowieść o prawie wszystkim poczułam, że chcę ją przeczytać. Cała książka jest zapisem w pamiętniku głównego bohatera, który po diagnozie śmiertelnej choroby jedzie do swojego ukochanego domku nad jeziorem by poukładać na papierze to, co się w nim dzieje. Rozważając samobójstwo chce wszystko przeanalizować i uporządkować w formie pisemnej. Jednakże okazuje się, że nie zabrał papieru i może pisać jedynie w rodzinnej kronice. Kolejne słowa, zapełniające przestrzeń tego albumu, który nie jest jego wyłączną własnością, przybliża go do odkrycia, na ile ważne są wszystkie relacje w jego życiu i jak misterną siecią są połączone.
"Przede wszystkim muszę coś napisać" – pisanie staje się dla niego przewodnikiem, dzięki któremu widzi złożoność swej relacji z żoną i byłą dziewczyną, dostrzega "w tych zapiskach czerwoną nić" i daje się jej poprowadzić.
Ta krótka i piękna opowieść o śmierci, przemijaniu, decyzjach i przynależności jest przede wszystkim o tym, że nasze życie jest w sam raz. Nie za duże, nie za małe, z dramatami równoważonymi śpiewem kosów i rozgwieżdżonym niebem. I o tym, jak pisanie może przybliżać nas do tego, co w naszym życiu jest naprawdę ważne.