Przyjrzycie się bliżej tej barwnej galerii postaci: Zoyd Wheeler to eks-hippis, zarabiający na życie wyskakiwaniem przez okna. Jego była małżonka, Frenesi Gates, porzuciła dawne życie na rzecz roli tajnej informatorki FBI. Jej śladem podąża Brock Vond, sadystyczny agent federalny. Nie można też nie wspomnieć o Hectorze Zunidze, uzależnionym od oglądania telewizji funkcjonariuszu, od lat próbującym zrobić z Zoyda szpicla, czy o żeńskim zakonie ninja. Już sama lista antagonistów i protagonistów powinna każdemu dać do myślenia, że „Vineland” nie jest zwyczajną powieścią.
Lata temu Bogusław Linda śpiewał, że nigdy już nie będzie takiego lata. Wielu jednak w przeszłość spogląda mniej przychylnym okiem, zamiast utraconej Idylli widząc w niej krainę rozczarowań i zmarnowanych szans. Takie właśnie podejście prezentuje w „Vineland” Thomas Pynchon. Wydana w 1990 r. powieść to popkulturowa i postmodernistyczna jazda bez trzymanki, w której Pynchon rozlicza się z Ameryką lat 60., 70. i 80. USA czasów rewolucji dzieci kwiatów, rządów Nixona i później Reagana, zostaje przez autora zmiażdżona, a ciosy rozdaje on wszystkim po równo: politykom, hippisom, służbom, producentom telewizyjnym i wielu, wielu innym. Wszystko to podane jest w sposób absurdalny, a klimat tamtych czasów zmiksowany – wszak epoki te różniły się od siebie znacznie - i przejaskrawiony do granic możliwości.
Efekciarstwo to tylko jedna strona medalu, bo gdyby obedrzeć „Vineland” z koncepcyjnych szaleństw, ujawni nam się powieść bardzo osobista, przesiąknięta melancholią i goryczą. Pynchon opowiada przede wszystkim o zmarnowanych nadziejach pewnego pokolenia i o tym, jak wiele rzeczy w jego ojczyźnie – przedstawianej przecież jako raj na ziemi - poszło w naprawdę złą stronę.
Nie jest jednak „Vineland” powieścią dla wszystkich. Ba, byłbym skłonny nawet zaryzykować tezę, iż jej potencjalne grono odbiorów jest dość wąskie. Pynchon napisał bowiem książkę w całości unurzaną w amerykańskiej kulturze i przez to wielu aluzji i żartów czytelnik nie wychowany w Stanach po prostu nie wyłapie. Poza tym występujące tu stężenie absurdu dla wielu będzie jednak zbyt duże.
Dać szansę dziełu Pynchona warto, jeśli jednak od razu nie oczaruje was jej klimat, lepiej sobie odpuścić. Ot, typowa powieść z gatunku: zakochaj się albo odłóż na półkę i zapomnij na wieki.
Michał Smyk