Ta powieść miała być scenariuszem, o czym pisze w króciutkim wstępie sama Ulicka. Pewna skrótowość, która siłą rzeczy jest konieczna przy tej formie, absolutnie tu nie przeszkadza. To tylko dżumę czyta się bardzo szybko, a fakt, że pewne wątki podane są nie wprost, a właśnie „scenariuszowo” sprawia, że jeszcze bardziej wybrzmiewają.
W 1939 roku mikrobiolog Rudolf Meier, który pracuje nad znalezieniem szczepionki na dżumę, zostaje wezwany do Moskwy. Na nic tłumaczenia, że nie jest gotowy, czy że potrzebuje więcej czasu. Skoro partia każe, to człowiek musi. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy okazuje się, że Meier dżumę przywiózł ze sobą do Moskwy.
Tekst Ulickiej jest zapisem kilku dni walki z dżumą. Walki dosłownej i desperackiej, ponieważ aparat państwowy był zdeterminowany, by zrobić wszystko, aby wiadomość o potencjalnej epidemii nie wydostała się do opinii publicznej. Znamienne jest to, że jednostki, które zachorowały, absolutnie nie były przedmiotem zainteresowania partii. Istotne było tylko to, by zniwelować zagrożenie – dosłowne, czyli rozprzestrzenienie się choroby, jak i prawdopodobne (ale chyba bardziej przerażające), czyli przedostanie się informacji o zarażonych do społeczeństwa.