Lubię, kiedy autorzy w czasie wymyślania swoich postaci, dodają im nietypowe zainteresowanie, czyniąc je bardziej ciekawymi i wyróżniającymi się na tle innych. Świat bohaterów stworzonych przez Sonę Charaipotrę i Dhonielle Clayton kręci się wokół baletu, a Tiny Pretty Things to jedno wielkie pisarskie show, które zbiera różne recenzje.
Bette, Gigi i June to uczennice elitarnej baletowej szkoły na Manhattanie. Każda z nich wiąże swoje życie z tańcem, osiągnięciem perfekcji oraz zdobyciem sławy. Gigi czerpie radość z tańca, pozostając przy tym optymistyczną i niewinną dziewczyną, a jej ciężka praca zostaje doceniona otrzymaniem głównych ról. Bette to królowa szkoły, która nie wyobraża sobie, żeby ktoś odebrał jej władzę, zarówno na szkolnych korytarzach, jak i na scenie. June posiada ogromny talent, ale wiecznie zdobywa rolę dublerki, przez co grozi jej ryzyko opuszczenia szkoły baletowej. Wszystkie trzy dziewczęta są zdeterminowane i gotowe zrobić wszystko, żeby jak najdłużej błyszczeć w świetle reflektorów, nieważne, czy złamią w ten sposób prawo, czy czyjąś silną wolę.
Tiny Pretty Things nazywane jest połączeniem Czarnego łabędzia oraz Pretty Little Liars. O ile filmu z Natalie Portman nie oglądałam, to serię Sary Shepard czytałam i lubię. Rzeczywiście, między tymi dwoma tytułami jest niewielkie podobieństwo, ale pod względem budowania napięcia i tworzenia atmosfery tajemnicy Pretty Little Liars wygrywają z Tiny Little Things już w przedbiegach. Wszystko dlatego, iż autorki nie trzymają w sekrecie tego, kto odpowiada za ostrzegawcze żarty oraz pogróżki w szkole baletowej. Zabieg ten rujnuje klimat, ale zarazem stanowi odmianę od główkowania nad tożsamością prześladowcy. Podobało mi się śledzenie toku rozumowania bohaterki, która była tak zdesperowana, że posunęła się do okrutnych czynów.
Same bohaterki nie stanowią swoich klonów, ale nie różnią się też zbytnio od siebie. Najbardziej na tle wszystkich postaci wyróżnia się Gigi, która nie jest zawistna, zazdrosna ani mściwa. To dziewczyna z ogromnym talentem. Nie musiała zmuszać się do nieczystych zagrywek czy ekstremalnych diet, by zostać zauważona przez nauczycieli i jej kolor skóry nie miał z tym nic wspólnego. Bette i June mają ze sobą więcej wspólnego, ponieważ obie widzą w Gigi zagrożenie. O ile June postrzega ją tylko jako rywalkę w tańcu, Bette obawia się, że przez Gigi straci główne role oraz swojego chłopaka, Aleca. Chociaż obie mają różne motywacje, June i Bette nie chcą dopuścić myśli, że ktoś taki, jak Gigi, za bierze im coś, na co one zasługują. Bette jednak częściej przekracza granicę, a jej zdolność odgrywania niewinnej i słodkiej dziewczynki ratuje ją przed wpadnięciem w tarapaty. Jest tak skupiona na swoim celu, że nawet nie zauważa, kiedy lód zaczyna pękać pod jej stopami.
I Bette, i June nie czują wyrzutów sumienia z powodu swoich postępków, choć w przypadku drugiej dziewczyny jestem trochę negatywnie zaskoczona ich brakiem. June i Gigi to współlokatorki, które nie żyją ze sobą w gniewie. Mimo okazywanej June sympatii przez Gigi, bohaterka nie ma w sobie na tyle przyzwoitości, by odpuścić każdej nadarzającej się okazji, by udowodnić wszystkim swój talent. O ile Bette w moich oczach to postać dziecinna i nieskomplikowana, to June posiada bardzo rozbudowane tło. Jest pół Koreanką, pół Amerykanką, która nigdy nie poznała swojego ojca, a ze strony matki nie może liczyć na wsparcie. Nie ma przyjaciół i zawsze zostaje w cieniu lepszych od siebie baletnic. W dodatku cierpi na poważne zaburzenia odżywiania. Taki komplet dodatkowych cech czyni ją zdecydowanie ciekawszą postacią od Bette, mimo że charakterem wcale nie jest od niej lepsza.
Pozostali bohaterowie nie przyciągają uwagi, stanowiąc tło dla wydarzeń. Tych natomiast jest niewiele; dwa najważniejsze to występy w sezonie zimowym i wiosennym. Poza tym książka skupia się tylko na próbach w studiu, intrygach Bette, kłopotach June oraz rozwijającej się w zawrotnym tempie karierze Gigi w szkole baletowej. Dochodzą do tego typowe dla młodzieżówki dramaty miłosne oraz scysje rodzinne. Nie mogę narzekać na brak akcji, ale zdecydowanie przyczepię się do tego, że nie jest ona zbytnio wciągająca i niczym mnie nie zaskoczyła. Wiele rzeczy, które dla bohaterów stanowią tajemnice, autorki zdradzają bez żadnego momentu zaskoczenia lub dają tak łatwe wskazówki, że nawet czytelnik pozbawiony zdolności dedukcji wpadnie na rozwiązanie. Obniża to frajdę z czytania i w pewnym momencie można zacząć się po prostu nudzić.
Wspomniałam na wstępie o niecodziennym zainteresowaniu bohaterów, jakim jest balet. To najmocniejszy punkt całej powieści. Autorki bardzo dobrze oddały pasję baletnic, ich stres, strach, wysiłek, przemęczenie, obsesję. Momentami wczuły się w opisywanie scen bólu lub słabości tak dobrze, że sama dostawałam ciarek. Podobało mi się również to, że przedstawiły trzy zupełnie inne sposoby patrzenia na balet. June, Gigi i Bette kochają tańczyć, to nie ulega wątpliwości. W przypadku Gigi jednak jest to miłość pełna pasji i lekkości, którą przez długi czas nie zatruła zawiść oraz strach. June nie ma w swoim życiu niż poza baletem i wiele przez balet straciła: matkę, przyjaciółki, samą siebie. Jej celem jest zostanie primabaleriną słynną na całą świat i dąży do tego za wszelką cenę tylko dlatego, iż nie ma nic więcej. Bette najpierw tkwiła w cieniu starszej, utalentowanej siostry, teraz Gigi rzuciła na nią cały swój cień i Bette nie może się od niego uwolnić. Taniec to dla niej środek do władzy, kontroli, posiadania tego, czego inni nie mogą mieć. Jeśli straci swoją pozycję wśród baletnic, będzie znaczyć tyle, co nic. A Bette na to nie pozwoli.
Tiny Pretty Things to nie jest książka zła, ale świetną też bym jej nie nazwała. Do końca tygodnia pewnie o niej zapomnę, a przypomnę sobie o niej dopiero wtedy, gdy sięgnę po serial Netflixa lub w moje ręce wpadnie druga część. Myślę, że młodszej młodzieży przypadnie ona bardziej do gustu. Dla mnie jest to książka, która wyróżnia się nielicznymi elementami, ale patrząc na całość, ginie na tle innych, wybitnych młodzieżówek i nie ma nic na swoją obronę.