Fabuła jest na wskroś banalna. Włoska riwiera latem 1983 roku. Do rezydencji intelektualistów przyjeżdża młody doktorant z USA – Olivier. Między nim, a nastoletnim synem gospodarzy – Elio dochodzi do osobliwego, słodko-gorzkiego romansu. Relacja przybiera burzliwe formy – od początkowego wyparcia, przez powściągliwy flirt, do wybuchu obsesyjnej wręcz namiętności. W tle powieści wybrzmiewają klasycy filozofii i poezji – Heraklit, Leopardi, Paul Celan, a także muzyka Haydna, Liszta czy Busoniego. Ta swoista, staroświecka oprawa – nie do końca może pasująca do lat osiemdziesiątych, tętniących przecież rytmami new wave i Italo disco, dodaje powieści André Acimana ambitnych aspiracji. Gdyby nie to – obawiam się, że Call me by your name (tak brzmi oryginalny tytuł) trafiłaby do kategorii pretensjonalnego, wakacyjnego romansu.
Przede wszystkim tytuł! Ten, który zadecydował o przekształceniu oryginalnego tytułu powieści w przypadkowe Tamte dni, Tamte noce powinien za to zapłacić głową. Brzmi to źle, traci odniesienie do samej treści, a w dodatku budzi skojarzenia z kioskowym harlekinem. Coś potwornego! Polski, tytułowy maszkaron to w dodatku policzek dla samego autora, który w kwestii operowania słowem jest prawdziwym wirtuozem. I to chyba najsilniejsza strona powieści. Aciman konstruuje treść w doskonały literacko sposób, dzięki czemu lektura wciąga, budzi emocje i wyobraźnię. Czyta się to z voyeurystyczną ciekawością. Język autora bywa poetycko zmysłowy, malarski, ale też lubieżny, niekiedy wręcz perwersyjny. W scenie z brzoskwinią (o której celowo nie napiszę nic więcej) odnosimy wrażenie, że Aciman przekroczył granicę artystycznego dobrego smaku, choć z drugiej strony, tego przekroczenia podskórnie gorączkowo oczekujemy.
Ostatni rozdział jest jakby aneksem do całej powieści. Odbywa się w zupełnie innej scenerii, kilkanaście lat po wydarzeniach we Włoszech. Jest dość nieudaną, nadmiernie filozofującą próbą rozliczenia się z tym, co wydarzyło się w przeszłości. Tego rozdziału, mogłoby w ogóle nie być. Upalna atmosfera pożądania, fascynacji, zakazanej zmysłowości i napięcia, towarzysząca nam podczas wcześniejszej lektury, tutaj uległa całkowitemu zagubieniu. Znaczna część kwestii mogła pozostać w zawieszeniu, niedomknięciu. Ostatni rozdział pozbawił powieści tej możliwości. Szkoda.
Właśnie do kin wchodzi ekranizacja powieści Acimana w reżyserii Luci Guadagniniego, która zdobyła niezwykle przychylne opinie krytyków sztuki filmowej. To właśnie dzięki niej, wydana 11 lat temu w Stanach książka, ujrzała swoje oblicze także na polskim rynku. Film jest nominowany do Oscara w czterech kategoriach, w tym za najlepszą piosenkę Mystery of Love, stworzoną przez genialnego Sufjana Stevensa. Książkę przeczytać – można, do kina wybrać się – trzeba, utworu Stevensa nie posłuchać po prostu – nie wypada. Ja, pozostając przy melancholijnych dźwiękach mojego ulubionego, amerykańskiego multiinstrumentalisty, dopinguję Call me by your name w marcowych, oskarowych rozdaniach. Lekturę pozostawiam stęsknionym idealnie upalnego lata, oraz tym, którzy w obrazie Guadagniniego poczuli niedosyt i osobistą chęć posmakowania soczystych, włoskich brzoskwini.