Motyw enemies to lovers można ograć na wiele sposobów. Jedni go kochają, pomimo powtarzalności, drudzy nienawidzą, ponieważ jest dla nich nierealistyczny – w końcu jak można chcieć najpierw kogoś zabić, a potem pożądać? Odpowiedzią na to pytanie jest Sztylet i płomień Catherine Doyle.
Seraphine Marchant ucieka z rodzinnych równin, porzucając za sobą spalony dom oraz martwą matkę, z którą razem zajmowały się produkcją Mroku – niebezpiecznej substancji wykorzystywanej w Fantome przez dwa panujące zakony, Płaszcze oraz Sztylety. Dziewczyna trafia do siedziby pierwszego ugrupowania, które specjalizuje się w kradzieżach i napadach, ale czuje na swoim karku oddech ściągającego ją Sztyleta – Ransoma, który dostał zadanie wyeliminowania Sery. Ransom wychował się w Zakonie Sztyletów jako przyszły następca, nie ulęknie się przed niczym, a jego ciało i duszę prawie w całości pochłonął Mrok. Seraphine chce poznać przyczynę, dlaczego jej matka zginęła, przy okazji próbując samej nie zginąć z rąk Ransoma oraz potworów, które nagle zaatakowały miasto. Zarówno Sera, jak i Ransom, nie wiedzą, że ich pełna nienawiści i gniewu znajomość wpierw przeistoczy się w porozumienie, a potem w namiętność.
Siłą napędową Sztyletu i płomienia jest relacja głównych bohaterów. Można ją porównać do iskrzącej z emocji petardy – tak jak właśnie Ransom określał Serę przez całą historię. Bez wahania mogę przyznać, że przepadłam kompletnie, zgłębiając losy Ransoma i Seraphine od pierwszej do ostatniej strony i dawno tak nie żałowałam, że drugiego tomu nie mam pod ręką. Zadurzyłam się w ich relacji jak nastolatka, która czyta swoje pierwsze romantasy. Kibicowałam jak szalona, choć czułam, że autorka właśnie tak poprowadzi ich wątek w zakończeniu, ale przez to tym bardziej potrzebuję – nie tylko chcę – przeczytać kontynuację, którą obyśmy dostali jak najszybciej.
Początkowo jednak lekko krzywiłam się, czytając Sztylet i płomień, ponieważ do złudzenia przypominał mi Gwałtowne Pasje, Chloe Gong, które również lubię. Dwa wrogie Zakony, a tam wrogie mafie. Potwory atakujące miasto. Zakazana miłość pomiędzy dwojgiem głównych bohaterów, którzy powinni się nienawidzić. Nie wiem, czy te podobieństwa wyszły przypadkowo, ale trochę na początku mnie to raziło. Później, gdy fabuła nabiera tempa, zapomniałam jednak o tym.
Podobał mi się również wątek samego Mroku oraz Ognika, przeciwstawnej siły, którą zgłębia Seraphine po śmierci matki. Motyw ugrupowań złodziei oraz morderców również wpasował się w mój czytelniczy gust. Bardzo polubiłam Theo, Bibi i Val, trochę mniej Nadię i Larka – tu winę ponosi zakończenie.
Naprawdę od dawna tak nie przeżywałam żadnej książki jak Sztyletu i płomienia. Nie mogłam się doczekać wolnej chwili, aż wrócę do tej historii i dotrwam do jejzakończenia. Apeluję do wydawnictwa: wydajcie drugi tom jak najszybciej, bo potrzebuję go bardziej niż Sztylety Mroku!

