Wierzę, że Światło, którego nie widać ma nadal moc dawania ciepła. Tak jest w przypadku powieści Anthonego Doerra pod tym tytułem, po którą sięgnęłam pod wpływem zachwytu jego Miastem w chmurach.
Mamy tu inną historię, nie tak wciągającą, nawet czytałam ją bez większych wzruszeń, ale nadal to opowieść w wielkim stylu. O sile miłości, szczególnie tej rodzicielskiej. Ojciec Marie-Laure jest tą postacią powieści, która najbardziej dotknęła mojego serca. Samotne wychowywanie niewidomej córki jest dla niego zagadkowym wyzwaniem, w którym sam porusza się po omacku. Napawa go jednak dumą, "że jest taka ciekawa, taka odporna psychicznie. Myśl, że jest ojcem kogoś tak potężnego, przyjmuje z pokorą, jakby był tylko skromnym sługa czegoś, co ma w sobie wielkość." Wojna każe mu zakończyć pracę w muzeum, opuścić Paryż i zabrać córkę oraz jeden z eksponatów do nadmorskiego Saint-Malo.
Równolegle autor pokazuje nam życie uzdolnionego mieszkańca domu dziecka – Wernera, który umie naprawić każde radio. Jego wojna zabiera do elitarnej szkoły prowadzonej przez hitlerowców, a później na front. W konfrontacji z totalitaryzmem wrażliwość i zasady moralne chłopca zostają wystawione na wielką próbę. Co połączy go z francuską dziewczyną, która nie widzi światła?
Autor tej wielowątkowej powieści zadaje pytania, które zatrzymują:
"Czy bezczynność nie jest sposobem na wywoływanie awantur?"
"Jak długo trwają dla Boga te nieznośne chwile?"
W chwilach ogromnego lęku, który przynoszą złe wieści, Marie-Laure myśli "to tylko słowa, a czym są słowa, jeśli nie dźwiękami ukształtowanymi z ludzkiego oddechu (...) które rozpraszają się i nikną." Jak długo może działać taka strategia radzenia sobie z trudnym i jak przetrwać czasy, w których nadzieja jest tylko nikłym pasmem światła, którego nie widać?
Książka, która pozwala ją zachować mimo gorzkiej prawdy o ludzkiej naturze tak zależnej od środowiska, historii i wpływu grupy, do której należymy.