27 stycznia, w Narodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu, skończyłam czytać książkę Stacja końcowa Auschwitz. Moja historia z obozu. Nie wiem, jakich słów użyć, by nie wyjść na naiwną, a ten tekst na pretensjonalny. Bo stwierdzić, że jest to opowieść porażająca, mocna, przerażająca i na wskroś dojmująca, to jak nic nie powiedzieć. I niezależnie od nagonki, jaka panuje obecnie na jakąkolwiek książkę z „Auschwitz” w tytule, obok tej pozycji nie wolno przejść obojętnie.
Eddy de Wind był młodym, pełnym energii studentem medycyny, gdy w latach czterdziestych ubiegłego wieku trafił razem z żoną do Auschwitz tylko dlatego, że był Żydem, mieszkającym w Amsterdamie. By poradzić sobie z traumą oraz aby to, co przeżył w obozie, nie odeszło w niepamięć, Eddy chwilę po tym, jak obóz został wyzwolony przez Rosjan, zaczął spisywać swoje wspomnienia. Jednak ukrył się za postacią Hansa Van Dama, zmienił nazwiska niektórych osób, a opisał dokładnie to, co widział, czego doświadczył i co przeżył.
Stację końcową Auschwitz czyta się ze ściśniętym gardłem. De Wind zaczął spisywać to, czego doświadczył na świeżo, zaraz po wyzwoleniu, więc wszystko to, o czym czytamy w jego książce (wg jego perspektywy) stało się dopiero co – rok temu, tydzień temu, przed chwilą. Tego się nie da ogarnąć umysłem, z perspektywy kanapy w ciepłym mieszkaniu, w XXI wieku. Podczas lektury cały czas ma się pewne poczucie surrealizmu. Bo to się przecież nie mogło wydarzyć, ludzie nie kazali innym stać się ludzką siłą roboczą, która napędza (dosłownie) kolejkę; nie zmuszali ich do nadludzkiego wysiłku, który polegał na przenoszeniu wielkich kamieni z jednego miejsca w drugie; nie organizował apeli, na których stan więźniów musiał się zgadzać, więc trupy leżały obok żywych, którzy te mogli uprzątnąć dopiero po oficjalnym podliczeniu wszystkich. O tym nie da się czytać i jednocześnie czytać należy.
De Wind sporządził świadectwo niewyobrażalnego okrucieństwa, ale też napisał wyraźnie to, o czym się zbyt często nie mówi. Obozy koncentracyjne były dla Niemców Hitlera źródłami niezwykle taniej, ciągle napływającej siły roboczej, która sprawiała, że mogli się oni realnie bogacić. Mężczyzna kilkukrotnie pisze, że Niemcom się zwyczajnie obozy opłacały, bo siła ludzka napływała non-stop, a oni czerpali korzyści z tego, co w obozach się działo, wyrabiało, wypracowywało.
Jednocześnie de Wind analizuje to, jak ten system faktycznie działał i jak ludzi, którzy byli jego osią i postępowali zgodnie z narzuconą filozofią należy ocenić. W przypadku organizacji obozów koncentracyjnych pisze, że
faszyści w celu ochrony wielkiego kapitału, którego są narzędziem, tak często sięgają po metody sprzed kapitalizmu. Jak to możliwe? Parafrazując – ich aparat władzy przybrał feudalną, wystylizowaną w obozach formę. Obóz to coś w rodzaju księstwa. Obozowy to pan lenny z łaski SS. Piastuje władzę, rozdając przywileje. Blokowi to hrabiowe, którzy dzięki swojej pozycji mniejszych potentatów potrafią „organizować”. Ich personel przypomina pomniejszą szlachtę terroryzującą kraj. (…) Tylko masy nieposiadające żadnej władzy wegetują o litrze zupy i porcji chleba. Najmocniejsze z możliwych sprzężenie władzy i prawa. Zupełnie niedemokratyczne, całkowicie feudalne.
Z kolei jeśli chodzi o osoby, które podążają za narzuconymi przez władzę filozofią i światopoglądem, to oskarżyć należy przede wszystkim to pokolenie, które pamięta, jak było „przed”, nie tylko to, które pamięta jedynie „w trakcie”. Żona Hansa trafiła do bloku dziesiątego, gdzie odbywały się eksperymenty medyczne na kobietach. Gdy mężczyzna dowiaduje się, że jego żona jest na liście tych, które zostaną poddane tajemniczym zabiegom, ryzykuje i prosi „Lagerarzta” o łaskę dla żony. Ten się zgadza. Tym kimś był doktor Mengele. Hans po jakimś czasie dyskutuje na ten temat ze współwięźniami i stwierdza, że doktora tym bardziej należy oskarżyć, właśnie za to, że okazał łaskę. To bowiem oznacza, że wie i pamięta, jak było „przed”, a mimo wszystko, dopuszcza się barbarzyńskiego działania doskonale wiedząc, do czego ono prowadzi.
De Wind po wojnie zajął się psychoanalizą i jako pierwszy badał i opisywał syndrom poobozowy, pracował też z ludźmi dotkniętymi traumą. Zaczął publikować już cztery lata po wyzwoleniu i pracował niemal do śmierci. W książce zacytowany jest jeden z jego artykułów, w których opisuje, jak niektórym udawało się przeżyć, jakie należało mieć nastawienie, by mieć jakiekolwiek szanse – należało się pogodzić z widmem nieuchronnej, niesprawiedliwej śmierci.
Stacja końcowa Auschwitz. Moja historia z obozu to, i nie boję się użyć tego określenia, lektura obowiązkowa. Takie świadectwa należy czytać, trzeba je analizować i na pewno, nie wolno zapomnieć o historii, którą opisują.