O ile nie do końca możemy być pewni w jaki sposób ludzka cywilizacja upadnie, to doskonale wiemy jak wszystko będzie wyglądać po samym fakcie. Kamienie, kije i karabiny, gangi i psychopaci. Walka o przetrwanie, o najniższą część piramidy Maslowa, max o trzecią. Emily St. John Mandel w Stacji Jedenaście prezentuje postapokalipsę zgoła inną. Bardziej ludzką, z twardym, rzeczowym hasłem: "Samo przetrwanie nie wystarcza”.
Główny bohater ginie na pierwszych stronach, nieświadomy, powiedzielibyśmy – szczęśliwy. Unika wirusa, który zabija niemal wszystkich na naszej planecie. Jego upadek niesie jednak swoje echo, przebijające się przez sam koniec świata, którego doświadczy tak dziewczyna podróżująca przez postapokaliptyczne Stany Zjednoczone wraz z szekspirowską trupą, jak i mężczyzna, który utknął na lotnisku podczas podróży, z której nie ma już powrotu.
Stacja jedenaście jest powieścią wielowątkową, często zmieniającą perspektywę, a także płaszczyzny, na których akcja się dzieje. Po pierwsze mamy sferę chronologiczną: wraz ze wspomnianą trupą – Symfonią, przemierzamy opustoszałe drogi i wybite wirusem miasta, by grać wśród niedobitków, ale widzimy także inne miejsca, losy innych ludzi. Z drugiej strony zaglądamy w przeszłość, spoglądając na życie aktora, który umiera gdy przewracamy pierwsze strony, poznajemy jego bliskich, patrzymy na krótki moment uderzenia zarazy. Z drugiej strony mamy inną płaszczyznę, trochę jak w Człowieku z wysokiego zamku Dicka jesteśmy postawieni w sytuacji historii w historii, za pomocą tytułowej stacji, komiksu o wędrującej przez kosmiczne pustki kapsule zaludnioną niedobitkami ludzkości. Całość klaruje się na koniec, pozwalając spojrzeć na fabułę niczym na obraz, od którego w końcu odsunęliśmy lupę.
Stany Zjednoczone nie są jałową pustynią ani ciasnym korytarzem metra. To ziemia, którą we władanie ponownie przejmuje natura, rozbijając korzeniami asfalt. Autorka polemizuje z wizją brutalnej rzeczywistości po zagładzie. Twierdzi, że po początkowym chaosie, ludzie zapragną spokoju. Świat 20 lat po swoim końcu to nie sielanka, wciąż trzeba walczyć i podejmować trudne decyzje, jednak nawet w tych ciężkich chwilach ludzie starają się postępować właściwie. Samych postaci jest przy tym sporo, przez co wiele z nich poznajemy mocno pobieżnie, widzimy niestety tylko jedną ich stronę. Najbardziej obrywa się postaciom pobocznym, szczególnie członkom Symfonii, którzy są zespołem jedynie z opinii bohaterki, dla nas pozostają zwykłymi statystami.
Akcja przez większość czasu posuwa się powoli, co nie oznacza, że powieść jest nudna czy ślamazarna. Spokojne tempo wynika z melancholii, która przenika słowa, dyktując atmosferę, w której widzimy tęsknotę za tym co utracone niemal ćwierć wieku temu. Rytm zmienia się tylko w jednym momencie, serwując nam tajemnicę i atmosferę horroru, co jest ciekawe, jednak powoduje pewien zgrzyt na całej kompozycji.
Ostatecznie tym, o czym opowiada nam Stacja jedenaście, są wartości, to co się liczy, gdy warstwa materialna przestaje mieć tak ogromne znaczenie. Szuka miejsca dla sztuki oraz powiązanych z nią emocji, na tle rzeczywistości, w której tej sztuki po prostu nie ma. Jest to historia złożona i wielopłaszczyznowa, która wymaga skupienia, ale w zamian obrazuje ulotną istotę naszej cywilizacji. Szkoda tylko tych kilku nieprzyjemnych literówek.