Wiedzieliście, że Michał Gołkowski coraz częściej porównywany jest do Remigiusza Mroza? Tak, chodzi głównie o tempo pracy i ilość wypuszczanych przez obu autorów książek. Trzeba przyznać, że pod tym względem wspomniana dwójka naprawdę imponuje. O ile nie czytałem żadnej powieści Mroza, więc w jego temacie się nie wypowiem, o tyle Gołkowskiego ocenić już mogę: jego proza nie jest może najwyższych lotów, ale autor stara się trzymać pewien poziom, dostarczając czytelnikowi miłej, niezobowiązującej rozrywki. Co nie zmienia faktu, że jak najbardziej życzę panu Michałowi równie wysokich nakładów i sprzedaży, tak jak ma to miejsce u Mroza.
No dobra, ja tu pitu-pitu, a przecież powinienem skupić się na zrecenzowaniu Spiżowego gniewu, czyli pierwszego podejścia Gołkowskiego do klasycznej fantasy.
Hatwaret i Messembria od wieków są w stanie wojny. Po setkach lat bitew, najazdów i ciągłego przelewania krwi, cesarz Hatwaretu zamierza wreszcie dogadać się z wrogiem. Zanim jednak do cesarskiej stolicy przybędzie delegacja z Messembrii, bramy miasta przekracza tajemnicza postać – cudzoziemiec o imieniu Zahred. Za mężczyzną kroczy zaś śmierć, pożoga i... muchy. Cały rój tłustych, czarnych much. Kim jest Zahred? Jakie są jego plany względem zwaśnionych państw? Jedyną pewną rzeczą jest to, że jego przybycie zwiastuje same kłopoty...
Powieść Gołkowskiego to połączenie dark fantasy z orientalnymi klimatami. Autor nie stroni od brutalności, trup w powieści ściele się gęsto. Co ciekawe, w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaiły nas współczesne sagi fantasy, Spiżowy gniew wydaje się wręcz kameralną historią. Niewielka ilość postaci i wątków, niespecjalnie skomplikowane uniwersum... Sami zresztą przyznajcie, kiedy ostatnio widzieliście, żeby powieść z tego gatunku kończyła się na zaledwie jednej książce? Tę pozornie nieskomplikowaną strukturę Gołkowski wykorzystał we właściwy sposób, skupiając się na prawidłowym poprowadzeniu swoich bohaterów. Nie są to papierowe postacie, a ludzie z krwi i kości, mający wady i zalety, własne cele i wyobrażenie o świecie. Część z nich przechodzi także przemianę; w skrócie, dzieje się z nimi dokładnie to, co powinno mieć miejsce w przemyślanej powieści.
Tu pierwsze skrzypce gra główny bohater, czyli Zahred. Naprawdę ciekawiła mnie tożsamość tej tajemniczej postaci, jak również i jego cel. Do ostatnich stron z uwagą śledziłem nakreśloną przez Gołkowskiego historię, byle tylko jak najszybciej dowiedzieć się, jak też ta cała draka z Zahredem się skończy. A przecież o to właśnie chodzi w literaturze rozrywkowej, prawda?
A co nie zagrało? Pisząc brutalnie, Spiżowy gniew to nadal sto procent Gołkowskiego w Gołkowskim – jak ktoś nie lubi fantastyki mniej ambitnej, nastawionej na danie odpoczynku szarym komórkom, no to odbije się od przygód Zahreda. Z drugiej strony, od premiery pierwszej powieści autra minęło już kilka lat, więc nie jest to anonimowy pisarz i osoba sięgająca po jego książki powinna doskonale zdawać sobie sprawę, z czym mniej więcej będzie mieć do czynienia. Drugi zgrzyt: środkowa część powieści nie powala, dodatkowo wiele wątków i postaci, które mogły się ciekawie rozwinąć, nagle zostaje brutalnie porzucona. Trzecia kłopotliwa rzecz: romans księżniczki Sarsany i księcia Arimnetosa. Jak dojedziecie do tego momentu, w mig zrozumiecie, o co mi chodzi. Jest to wątek głupi, mdły i absurdalnie nierealistyczny, nawet jak na standardy powieści fantasy.
Spiżowy gniew to przyzwoita powieść w klimatach brutalnego dark fantasy. Na Zajdla się nie załapie, kanonu szturmem nie zdobędzie, ale może za to uprzyjemnić podróż tramwajem lub dać wytchnienie od poważniejszej literatury. Ot, taka guilty pleasure.