Wow – to pierwsze, co przychodzi na myśl po skończonej lekturze powieści Jesmyn Ward. Trzecia w dorobku pisarki książka, Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie, to wielowątkowa, mądra, wciągająca powieść, która potrafi solidnie zaskoczyć.
Zanim jednak przejdziemy do opisywania, dlaczego ta książka jest tak dobra, należy wspomnieć, że tłumaczył ją Jędrzej Polak. Wielbić trzeba to, w jaki sposób ten pan tłumaczy teksty trudne i wymagające, sprawiając że na polski rynek trafiają powieści, dzięki którym czytelnik może stać się nieco mądrzejszy albo wrażliwszy. To dzięki pracy takich tłumaczy możemy rozkoszować się tekstami, które zostają w głowie na dłużej. I dlatego tym bardziej o takich tłumaczach i ich tłumaczeniach należy wspominać na początku recenzji, nie na ich końcu – bo gdyby nie oni, te recenzje by nie powstały.
Jojo jest trzynastoletnim chłopcem, który mieszka razem ze swoja trzyletnią siostrą, babcią zwaną Mamcią, dziadkiem (Tatkiem) i matką, którą chłopak nazywa po imieniu – Leonie, w Mississippi, w mieście Bois Sauvage. To miejsce skupia w sobie wszystkie złe cechy amerykańskiego południa. To w tym miejscu chłopiec, który ma ciemnoskórą matkę i białego ojca, będzie zawsze nieco inny; to tutaj jego wujek może zostać zastrzelony przez białych tylko dlatego, że okazał się w czymś od nich lepszy, a policja i tak stwierdzi, że to „niefortunny wypadek na polowaniu”; to tu dziadkowie od strony ojca Jojo nie chcą mieć nic wspólnego z nim i jego siostrą tylko dlatego, że mają ciemniejszy od nich odcień skóry.
Być może dlatego, właśnie przez miejsce, w którym żyją, rodzinę chłopca dotykają nieszczęścia? Może to właśnie z tego powodu jego wujek zmarł tragicznie, matka popadła w uzależnienie od twardych narkotyków, a ojciec Jojo Michael je przyrządzał na boku, żeby cokolwiek zarobić? Może to dlatego Tatko trafił do więzienia Parchman mając piętnaście lat (które sposobem funkcjonowania i traktowania więźniów niewiele różniło się od plantacji bawełny, którym kiedyś było), a później do tego samego miejsca wysłany został Michael?
Tło społeczne to tylko jeden z dobrze i wiarygodnie nakreślonych wątków tej powieści. Równie ważne jest to, jak Ward opisała relacje rodzinne. Dzięki temu, że każdy rozdział opowiadany jest z perspektywy innego bohatera (może nim być Jojo, Leonie lub jeszcze jedna postać, o której nie wspomnę – przeczytajcie po prostu tę książkę) konkretne sytuacje przechodzą dogłębną analizę i są wyjaśnianie lub interpretowane z różnych punktów widzenia. Na szczególną uwagę zasługuje opowieść snuta przez Leonie. Jest to bowiem postać, która nie zjednuje sobie czytelników, właściwie od samego początku historii opisanej w Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie Leonie się zwyczajnie nie lubi. Jest samolubna, nie ma matczynego instynktu, a jej szalona miłość do Michaela determinuje jej wszystkie decyzje. W zestawieniu z fragmentami opisywanymi z perspektywy Jojo, dostajemy fenomenalną opowieść o dwóch osobach, które powinny być sobie najbliższe, a tak naprawdę mają bardzo niewiele ze sobą wspólnego.
Książka Jesmyn Ward to również opowieść o stracie, o radzeniu sobie z pustką, która pozostaje po kimś, kto do tej pory był w naszym życiu dzień w dzień. Jest też opowieścią o historii i tradycji – o tym, że kolejne pokolenia nie mają szans kultywować pewnych zachowań czy zwyczajów, bo ich nie rozumieją, a przez to nie próbują nawet zajmować się tym, czym zajmowali się ich przodkowie. Ale Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie jest też opowieścią o ogromnej sile miłości, która pozwala przetrwać najgorsze, dawać i mieć oparcie w innych i poradzić sobie z sytuacjami, które nierzadko są bardzo trudne.
Jesmyn Ward napisała mądrą, dojrzałą książkę, która porusza wiele różnych, trudnych wątków. Fenomenalnie się to czyta. To jest taka proza, w którą wsiąka się już przy pierwszym zdaniu, i która całkowicie pochłania uwagę czytelnika. Spotkanie z tą historią to przyjemność, ale też jednocześnie wyzwanie. Dobrze, że ludzie piszą takie książki. Czytajcie to.