Upalna Grecja, wymarzony urlop i zbrodnia. Pakiet doskonały na fabułę książki, ale niekoniecznie na nasze wyczekiwane wakacje.
Nic w tym zakresie do powiedzenia nie ma bohater, który chcąc nie chcąc staje się uczestnikiem tragicznych wydarzeń, mających miejsce w wakacyjnym kurorcie. Były policjant, człowiek dojrzały i na życiowym zakręcie, zamiast odpoczywać, ładuje się z butami w zbrodnię tam, gdzie oczekiwał wyłącznie chwili wytchnienia, wakacyjnej beztroski i relaksu. Natura policjanta jednak wygrywa.
Robert Ostaszewski stworzył kryminał o iście wakacyjnym klimacie, gdzie greckie ouzo leje się równie intensywnie, jak krew turystów. I absolutnie nie można mu odmówić pomysłu na fabułę, choć uczciwie należy przyznać, że już mniej więcej od połowy książki rozwiązanie prześwituje. Minusem jest również zbytnia dbałość o detale, skutkująca przeciągnięciem akcji. Podobała mi się natomiast dwuwarstwowa akcja związana z współczesnymi wydarzeniami, przeplatana wspomnieniami drugiego człowieka, który prędzej czy później stanie się kluczem do całej sprawy i odpowiedzią na piętrzące się pytania. Jednocześnie prawdopodobnie nieświadomie autor dał pstryczka w nos Polakom za ich przywary, trafnie nakreślając obraz stereotypowego mieszkańca Polski na urlopie i w swoiskich, rodzimych warunkach.
Podsumowując: Śmierć last minute to całkiem niezły wakacyjny kryminał, może nieidealny, ale dość przyjemnie się czytający.