W mojej rodzinie nie ma tradycji zatrudniania służącej, w związku z czym nie mogę przytoczyć własnej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, opowieści o Frani czy Pelasi. Nie mam też pojęcia, czy ktokolwiek z moich przodków zarabiał w ten sposób na utrzymanie. Mój zasadniczy kontakt z tą profesją, pomijając bohaterów literackich czy kinowych, związany jest z pewnym pomieszczeniem. Przez dziesięciolecia moja, nieżyjąca już, babcia zamieszkiwała większą cześć przedwojennego mieszkania w kamienicy (mniejszą, wydzieloną zajmowała inna rodzina, całe obejmowało pół piętra). Trzy duże pokoje, bardzo długi korytarz, spora łazienka, kuchnia ze spiżarnią i schodami na podwórko oraz kanciapa dziadka. Ta ostatnia okazała się być wcześniej służbówką. Wobec braku rodzinnych przekazów odnośnie służby, pozostają mi głównie książki. Takie jak Służące do wszystkiego.
Joanna Kuciel-Frydryszak po dwóch pozytywnie przyjętych biografiach, Kazimiery Iłłakowiczówny oraz Antoniego Słonimskiego, sięgnęła po bohatera zbiorowego. Służące dotychczas znajdowały się na marginesie badań naukowych, można rzec: pozostawały w cieniu swoich chlebodawców (jak za życia). Recenzowana praca wpisuje się w tendencję wydawniczą kierowania uwagi na grupy społeczno-zawodowe słabiej dotychczas opisane w ujęciach popularyzatorskich, np. łódzkie włókniarki. Tak ubogi stan opracowań kontrastuje z liczebnością badanej grupy. Na początku XX wieku w Warszawie około 30% pracowników stanowiła służba, z czego 80% to kobiety (po odzyskaniu niepodległości odsetek ten wzrastał). W 1918 roku w polskich domach pracowało około 250 tys. służących. Rok przed wybuchem II wojny światowej liczba ta podwoiła się. Na jedną pomoc mogła sobie pozwolić nawet niższa klasa średnia oraz bogatsi robotnicy (tzw. dochodząca).
Życie i praca naszych bohaterek ukazane zostały w rozmaitych aspektach: od pochodzenia i zdobycie pierwszej pracy (nierzadko jako kilkuletnie dziewczynki), przez codzienny trud (wstawały pierwsze, kładły się spać jako ostatnie, niekiedy wolna godzina po południu lub kilka w niedzielę), aż po kres: odejście, zwolnienie lub śmierć. Wymienienie wszystkich spraw zajęłoby zbyt dużo miejsca i, oczywiście, byłoby pozbawione sensu. Pozwolę sobie tylko na przywołanie trzech kwestii, w mojej opinii najbardziej charakterystycznych dla tej profesji. Generalnie relacja prawna z chlebodawcami odznaczała się znaczną dysproporcją sił. Z dzisiejszej perspektywy ich status de facto można by niekiedy, zależnie od okresu i zaboru, nazwać quasi-niewolniczym. Prawo zaborców sankcjonowało chociażby kary cielesne za nieposłuszeństwo, a nie regulowało czasu pracy, np. nocowanie poza domem uzależnione było od decyzji pani. II RP nie wniosła istotnych zmian w sytuacji prawnej służby. Próby ustawowego uregulowania ich statusu (m.in. ograniczenie czasu pracy) spełzły na niczym. Mentalność parlamentarzystów z ugrupowań konserwatywnych i ludowych zablokowała przemiany.
Drugą kwestię, na którą chciałbym zwrócić uwagę, stanowią płace oraz warunki mieszkaniowe. Te ostatnie często bywały tragiczne (nie tylko w Polsce). Czasem spały na antresoli, czasem w kuchni (niekiedy przez te pomieszczenie nocą wracał pan lub panicz...), zasadniczo bez odrębnego lokum dla siebie. Nie mogły korzystać z łazienki, musiały myć się przy kranie, bez jakiegokolwiek poczucia intymności. Dopiero po 1918 roku nastąpiła pewna, niewielka poprawa na skutek apeli działaczek społecznych. Wynagrodzenie kształtowało się różnie. Na pewno otrzymywały wikt i opierunek, ale niekiedy też gotówkę.
Wreszcie chciałbym zasygnalizować podkreśloną przez Joannę Kuciel-Frydryszak samotność tych kobiet. Ich istotnym problemem był brak życia osobistego. Trudno kogoś poznać, gdy całe dnie wypełnione są pracą. Ślub oznaczał przeważnie koniec służby. Stąd tylko kilka procent stanowiły mężatki. Namiastkę życia towarzyskiego, poza kontaktami z państwem (tym bardziej oświeconym, które rozmawiało, a nie mówiło), stanowiły krótkie wieczorne spotkania z koleżankami po fachu w bramie lub poranne podczas zakupów.
Autorka sportretowała jedną grupę zawodową, ale wiele informacji przekazała także o pracodawcach, zwłaszcza o paniach domu, które nie poradziłyby sobie bez wsparcia. Nie powinno być to zaskakujące, gdyż wiele rodzin od pokoleń trzymało służbę, unikając pracy jak ognia. W dwudziestoleciu międzywojennym chlebodawczynie nie mogły się nadziwić, że na Zachodzie kobiety prowadzą dom bez pomocy. Uważały, że u nas nastąpi to dopiero za sto lat. Minęło kilkanaście lat, nadszedł rok 1945, a sytuacja uległa diametralnej zmianie.
Dobór treści zaprezentowany przez Joannę Kuciel-Frydryszak okazał się naprawdę szeroki. Podobało mi się zestawienie codziennych obowiązków i życiowych losów z szerszymi, zewnętrznymi uwarunkowaniami (prawo, mentalność, rola Kościoła czy organizacji lewicowych). Jedyny zgrzyt stanowił dla mnie rozdział o zachowaniach w stosunku do Żydów podczas Holokaustu. Nasze bohaterki nie wyróżniały się na tle społeczeństwa, więc ta część książki nie wnosi nic nowego do ich portretu. Obecność tych treści tłumaczę sobie próbą utrzymania chronologicznej ciągłości narracji, która obejmowała okres od końca XIX wieku do pierwszych lat po II wojnie światowej.
Na szczęście autorka nie przedstawiła losów służących tylko jako pasma nieszczęść. Zdarzały się przypadki naprawdę porządnego, wręcz serdecznego traktowania wieloletniej pomocy domowej. Po niektórych pozostawały świadectwa ich istnienia w postaci przepisów czy rodzinnych opowieści. Jednak generalnie życie większości było niewesołe. Ta mniejszość, która trafiła do domu bardziej postępowego, mogła uważać się za szczęśliwe, bo co by nie powiedzieć o tej profesji, to w dużych miastach pozwalała dziewczynom ze wsi na istotne podniesienie poziomu życia. One same nie były tylko krystalicznie czystymi biedaczkami poszkodowanymi przez los. Obok szeregu, systemowych wręcz, nadużyć, jakich doświadczały, na kartach książki pojawiły się również ich przewiny względem domowników oraz powierzonego im mienia. Nie zabrakło też tragicznych dylematów związanych z nieplanowanymi ciążami czy przemocą seksualną.
Służące do wszystkiego powstały w oparciu o różnorodne źródła. Trudno oczekiwać, aby zachowały się liczne dzienniki lub wspomnienia samych zainteresowanych, zwykle niepiśmiennych, ale ich chlebodawcy nierzadko pozostawili po sobie takowe. Oprócz nich wykorzystane zostały utwory literackie, artykuły z prasy codziennej, czasopism kobiecych oraz podręczniki dla służby. W mniejszym zakresie pomocne okazały się archiwa. Z powyższych źródeł autorka obficie cytowała. Zamieściła także fotografie z epoki, w tym naszych bohaterek, tych nielicznych, którym udało się uwiecznić w tej postaci. Poza zdjęciami materiał ikonograficzny uzupełniały przedruki z prasy.
Bardzo dobrze stało się, że taka praca powstała i została tak, a nie inaczej napisana, gdyż czytało się ją naprawdę przyjemnie. Joanna Kuciel-Frydryszak zebrała i sumiennie wykorzystała wiele z dotychczas rozproszonych licznych świadectw i relacji o tej niełatwej profesji. Tym samym kolejna luka w naszej historiografii została, częściowo rzecz jasna, zasypana. Luka o tyle rażąca, że odrodzoną po okresie zaborów Polskę ukazywano do tej pory w popularnych opracowaniach przeważnie od okazalszej strony, reprezentacyjnej klatki schodowej dla gości, nie zaś czysto funkcjonalnych, kuchennych schodów. A to służące dbały o ten wspaniały wizerunek ziemiańskich i inteligenckich domów, jaki w ostatnich latach prezentowali w licznych publikacjach m.in. Sławomir Koper czy Maria Barbasiewicz.
Dziś mieszkanie opisane w pierwszym akapicie przestało istnieć, podobnie jak nie ma już służących o takim statusie, jak przed wojną. Oczywiście można wskazać na nielegalnie zatrudniane pomoce domowe ze Wschodu, ale ich liczba nijak się ma do tej sprzed stu lat. Jednak znając ułomną naturę ludzką, niektóre zapewne są traktowane bez należnego im szacunku. Żeby ktoś nie pomyślał, że taki lokal przeszedł mi koło nosa – pochodził z kwaterunku i znalazł się spadkobierca dawnego właściciela kamienicy, który wspomniane pokoje przebudował na dwa mieszkania. Losy pozostałych pomieszczeń, w tym służbówki, nie są mi znane.