Historia literatury zna kilka przypadków osób duchownych zajmujących się, poza zwykłymi obowiązkami (czasem ich kosztem), rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. W ostatnich latach do księdza Browna czy brata Cadfaela dołączył anglikański proboszcz parafii Świętego Andrzeja i Świętej Marii w Grantchester, wielebny Sidney Chambers.
James Runcie, syn późniejszego arcybiskupa Canterbury, wydał już sześć zbiorów opowiadań. W Polsce ukazują się od ubiegłego roku. Akcja dwóch pierwszych tomów, w przeważającej mierze, rozgrywała się we wsi Grantchester i jej okolicach (niedaleko Cambridge). Z postacią kanonika Chambersa zetknąłem się jednak już wcześniej na małym ekranie, w serialu pt. Grantchester, z Jamesem Nortonem w roli głównej. Wiem, że to niewłaściwa kolejność, ale bez emisji serialu być może nigdy nie sięgnąłbym po książkowy pierwowzór.
Tytułowego bohatera, rocznik 1921, poznajemy w 1953 roku jako proboszcza o krótkim stażu i wykładowcę akademickiego. Palacz, miłośnik jazzu i dobrej single malt. W związku z zamiłowaniem do whisky, wielkopostna abstynencja duchownych, należała do jego najbardziej nielubianych obowiązków. Zamiłowanie do alkoholu nie przyczyniło się jednak do uzależnienia (choć to dopiero dwa tomy) jak w przypadku Harry'ego Hole i Jima Beama, a wręcz pomogło w rozwiązaniu jednej ze spraw. Inspirację dla postaci Sidneya stanowił ojciec autora – Robert Runcie. Ten sam rok urodzenia, podobny przebieg służby wojskowej podczas drugiej wojny światowej, wreszcie święcenia kapłańskie. Czy ksiądz Chambers osiągnie godność biskupa jak jego pierwowzór? Tego w Polsce dowiemy za rok, dwa lub później, w zależności od częstotliwości ukazywania się kolejnych tomów.
W opowiadaniach Runcie'go kryminalne zagadki nie stanowiły jedynej tematyki. Obok nich wyróżnić należy wątek obyczajowy oraz perypetie uczuciowe głównego bohatera. Ważnym zagadnieniem pozostawały także kwestie moralne związane z popełnianymi przestępstwami. Same wątki detektywistyczne nie okazały się skomplikowane ani misternie skonstruowane. Zdarzało się, że nie dominowały nawet nad pozostałymi. Sidney rozwiązywał zagadki dzięki swojej inteligencji, ale nie rozmyślał godzinami nad sprawą zamknięty w czterech ścianach, tylko genialnie inspirował się rozmowami z ludźmi i ich uwagami, nie zawsze dotyczącymi badanej sprawy. Cykl rozpoczął się od zdania: „Ksiądz kanonik Sidney Chambers nigdy nie zamierzał zostać detektywem”. Może i nie zamierzał, ale gdy posmakował tego fachu, to nie chciał przestać. Niejednokrotnie duchownemu łatwiej skłonić swoje owieczki do zwierzeń niż lokalnemu policjantowi. Inspektor Keating – przyjaciel naszego bohatera – zdawał sobie z tego sprawę, więc często korzystał z umiejętności swojego partnera w koloratce. Zresztą wielebnego ciągnęło do rozwiązywania zagadek. Bywał inicjatorem śledztwa w sprawach z pozoru już wyjaśnionych przez stróżów prawa. Zdawał sobie sprawę z tego, że grzeszy pychą, jednakże choć trochę próbował usprawiedliwić się przed samym sobą intencją pomagania ludziom w trudnych momentach. Oczywiście nie zajmował się tropieniem przestępców non stop. Pomiędzy kolejnymi sprawami upływało od kilku miesięcy do dwóch lat, w czasie których poświęcał się zapewne codziennym obowiązkom. Jednak gdy jakieś przestępstwo zaprzątało jego uwagę, to liczba zadań z nim związanych przewyższała obowiązki proboszcza. Na szczęście mógł liczyć na pomoc wikarego Leonarda w odciążeniu w obowiązkach parafialnych oraz na rozmowę z nim na temat wydarzeń nadzwyczajnych. O sferę materialną troszczyła się z kolei gospodyni – pani Maguire. Kaliber spraw był różny: od „zwyczajnych” ludzi po wyższe sfery, nie wyłączając szpiegów.
Autor bardzo ciekawie poprowadził wątek obyczajowy. Ukazał realia życia proboszcza, angielskiej prowincji i specyficznego środowiska akademickiego. Poruszył także zagadnienia takie jak kryzys wiary w społeczeństwie, eutanazja, ksenofobia (wobec muzułmanina z Indii) czy homofobia. W pamięci utkwiła mi scena z metra: dwóch młodzieńców paliło w wagonie i nikogo to nie poruszyło. Sam nie palę i nie lubię zapachu dymu, ale podobał mi się ten drobiazg życia codziennego nie przefiltrowany przez realia teraźniejszości.
Przy okazji przestępstw kanonik Chambers rozmyślał nad ludzką naturą lub prowadził z kimś rozmowy na ten temat. Zakładał, że ludzie są dobrzy i rozstrzygał wątpliwości na ich korzyść, ale z chwilą gdy wchodził w buty detektywa zmuszony został do przyjęcia zupełnie przeciwstawnej optyki. Jak bardzo okazało się to trudne, przekonał się w przypadku kradzieży dokonanej w gronie swoich przyjaciół. Poza tym w jego uporządkowanym życiu śledztwa wprowadziły sporo zamieszania nie tylko natury organizacyjnej, ale i moralnej – wymuszały niekiedy posunięcie się do kłamstwa. W rozmowach z niektórymi podejrzanymi zachowywał się jak rasowy śledczy, nie jak wiejski proboszcz. Nie zabrakło miejsca dla klasycznych rozterek: jak Bóg mógł pozwolić na wojnę (wspomnienia z frontu prześladujące wielebnego) czy morderstwo młodej dziewczyny.
Spośród opisanych wyżej wątków w mojej opinii najlepszy okazał się wątek obyczajowy, stanowiący tło dla rozwiązywanych zagadek. Może to skutek znajomości serialu, choć nie wszystkie opowiadania zostały zekranizowane. James Runcie nie epatował brutalnością. Stworzył cykl utrzymany w klasycznym angielskim stylu, ale miłośnik „czystych” kryminałów poczuje się rozczarowany. W jednej z historii dopiero po kilkunastu stronach doszło do przestępstwa. Taki rozkład proporcji pomiędzy zbrodnią a tłem społecznym sprawił, że Zagadki Grantchester zyskały moją sympatię.
W zalewie kryminałów o policjantach, patologach czy prawnikach powrót do postaci duchownego-detektywa okazał się strzałem w dziesiątkę. Czekam na kolejny tom.