Second Hand. Joanna Fabicka. W.A.B 2013
„Second Hand”. Tytuł trafiony i dopasowany jak nie przymierzając dobry garnitur… nawet z second handu. Bohaterki Joanny Fabickiej z tą ideą mogą utożsamiać się jak nikt inny, same mając życie niejako „z drugiej ręki”. Kiedy wszyscy dookoła osiągają jakieś sukcesy, pozycję i szacunek otoczenia, dziwnym trafem omija je to wszystko i żadną miarą nie pozwala stać się ich udziałem. Trzy pokolenia kobiet, związane matriarchalnym węzłem, którego w żaden sposób nie mogą się wyprzeć. Nie mogą też wspomnianych więzi zerwać, zignorować ani tym bardziej zapomnieć. Antonina, Maria, Edzia, Cecylia, Marlena i Femi, a obok nich Jovanka i Regina oraz cała galeria dziwacznych mężczyzn: Bodzio, Niuniek, Stefan, Raul. Każdy z nich nieszablonowy, niedopasowany. Do czego? Do ludzi którym życie bardziej się udało, plany wypaliły a marzenia się spełniły. I do rzeczywistości, tej płynącej zawsze obok, na zewnątrz ich hermetycznego mikroświata.
Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, tak to już chyba w życiu bywa, że złamane dusze lgną do siebie i nawzajem szukają w sobie oparcia. Tym samym budują własne „getta” z których nigdy nie mogą wyrwać się do końca. Podobnie jest i tutaj, w Podlewie – małej, prowincjonalnej miejscowości nieopodal Wielkiego Miasta. Takiej która, jak u Josifa Brodskiego, „szczyci się istnieniem na mapie. Kartograf chyba spuścił kleks na papier albo się w córce sędziego zadurzył.” I gdzie, również jak u Brodskiego, „mleczarz widząc, że mleko się zsiadło, pierwszy przyjmie wieść o Twojej śmierci. Tu w czterech ścianach można żyć latami, łykać brom, palić kalendarze wszystkie i patrzeć w lustro, tak jak blask latarni przegląda się w kałuży na wpół wyschłej”.
Polska B w ujęciu Joanny Fabickiej nabiera jednak innych barw, stając się światem w który czytelnik ma ochotę wejść. Bez strachu i lęku, raczej z żywym zaciekawieniem. Jej postaci, mimo iż znajdują się na permanentnym zakręcie życiowym, potrafią przetrwać. A to już naprawdę dużo. Słodko-gorzka narracja i odrealnione losy wszystkich razem i każdego z osobna wciągają już od pierwszych stron książki. Czyta się to rewelacyjnie, a przysłowiowy apetyt faktycznie rośnie w miarę jedzenia. Jeśli dodać do tego cierpki, gorzki posmak czarnego, mrocznego humoru autorki, w efekcie otrzymujemy materiał doskonały. Powieść o życiu niełatwym, lecz opowiedzianym z tak dużym dystansem i dawką ironii, że da się to znieść. Ba! Nawet polubić i utożsamić się z bohaterami tego nietypowego second-handu. Na deser największy smaczek tego tytułu – język. Naturalny, przaśny i tak swojski jak to tylko możliwe. Wzrusza i bawi jednocześnie, a to doprawdy trudna sztuka. Nie wiem gdzie leży źródło literackich fascynacji autorki, ale jeśli nawet ograniczyć się wyłącznie do naszego, polskiego podwórka, wyczuwam smaki i zapachy rodem jak z powieści Joanny Bator (jeśli chodzi o styl narracji) czy Olgi Tokarczuk (gdy idzie o konstruowanie realno-magicznych światów). Już samo to jest chyba najlepszą rekomendacją. A jeśli nadal są wśród nas nieprzekonani, załączam próbkę tego niezwykle intrygującego uniwersum, samą jego kreatorkę prosząc o więcej.
„Dwa dni później Regina w futrzanej czapie na głowie, w odświętnym palcie z karakułowym kołnierzem jedzie ze szwagrem (któremu generalnie wszystko jedno, ale jak proszą, to nie trzeba mu dwa razy powtarzać) jego półciężarówką prawie na drugi koniec Polski. Coć powieki jej się kleją, bo wstała przed piątą, to całą drogę nie może zmrużyć oka. Ma już plan na dalsze życie Bodzia. Po pierwsze, trzeba zrobić wszystko, by nigdy nie spłodził potomstwa i nieszczęsne dziedzictwo nie pleniło się w genach po świecie. Trzeba to będzie z lekarzami jakoś załatwić. Po drugie, zabrać z Podlewa, gdzie na poniewierkę uciekł z rodzinnego domu i wystawił ją - Reginę, wzorową gospodynię, co zawsze najczyściej ma w obejściu – na plotki sąsiadów i księdza mądrości życiowe. A właśnie że gówno o życiu on wie! Siedzi za piecem na plebanii, dupsko wielkie grzeje, ma pod nos wszystko podane: śniadanie, pranie, u ludzi poważanie. Co to za życie, bez ani jednego nieszczęścia? Ale Regina, jak wszyscy sąsiedzi, nie mówi głośno, co myśli, tylko co roku przy okazji kolędy zwija z dywanów przezroczystą folię i wpuszcza duchownego na pokoje. Wzrok odwraca, bo zdzierżyć nie może, jak jej udeptuje buciorami miękkie włosie, wwierca się obcasem w kwiaty lilaróż i szura krzesłem zostawiając długie smugi na kobiercu. I czego tak szoruje, czego? Jakby na miejscu nie mógł chwili spokojnie usiedzieć, owsiki ma wściekłe czy co?”
P.S. By (przekornie?) nie pozostać bezkrytyczną lub co gorsza posądzoną o stronniczość dodam tylko, że jeśli już gdziekolwiek miałabym doszukiwać się czynnika zniechęcającego do lektury, była by to co najwyżej pewna początkowa chaotyczność w nakreślaniu powiązań pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Rzecz podobna jak w przypadku „Stu lat samotności” G.G. Marqueza, których czytelnicy dzielą się na tych potrafiących zapamiętać liczne konfiguracje łączące bohaterów i na tych, którzy w tym celu zmuszeni są rozrysowywać własne, robocze drzewo genealogiczne rodziny Buendiów. Tym niemniej jest to drobiazg, a kto wie, być może nawet atut tego typu powieści. Jedno jest pewne. Nie sposób nie zgodzić się z opinią Agnieszki Holland, według której „ta książka to polski Almodovar”.
Anna Solak