Nie wiem, z jakim odbiorem „Sąsiedzi naziści” autorstwa Ericha Lichtbaula spotkali się w Stanach Zjednoczonych, ale u nas podobne publikacje – traktowane przez wielu jako plucie do własnego gniazda – zawsze rozgrzewały publikę do czerwoności. Od przekonania o tym, że nasi to zawsze byli kryształowo czyści i jeśli już krzywdzili, to z konieczności, nie był w stanie uwolnić się chyba żaden naród. Ba, jestem przekonany, że i Niemcy za kilkadziesiąt lat w pełni powrócą do oszukiwania samych siebie, zapominając o swoich zasługach dla posłania całkiem sporej grupy osób w czasie II wojny światowej do piachu. Już teraz przecież odchodzi się od przypisywania nazistom konkretnej narodowości.
No właśnie, naziści… Każdy wie, kim byli. To ci źli. Nie, nie tylko źli, ale najgorsi z możliwych. Bestie niezasługujące ani na litość, ani tym bardziej na udzielanie im pomocy. Tymczasem wielu z nich nie tylko nigdy nie poniosło właściwej kary za obrzydliwe czyny, ale na dodatek po wojnie z łatwością znaleźli nowy dom.
Tym domem stały się dla nich Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.
Zebranych przez Lichtbalua historii jest kilka i przeważnie nie dotyczą nazistów o rozpoznawalnych nazwiskach. Nie ukrywajmy, Eichmann mógł się zaszyć w Argentynie, ale w USA postać takiego kalibru w spokoju już raczej by się nie uchowała. Skąd zresztą w ogóle pomysł, by zbrodniarzy wpuszczać do państwa uchodzącego przecież za ostoję wolności i praw obywatelskich? Wszystko przez zimną wojnę, która niejako wymusiła podporządkowanie wszystkiego jednemu tylko celowi: pokonania Związku Radzieckiego. Nie ważne jakimi środkami, liczyło się tylko to, by komuniści trafili na śmietnik historii. Skoro więc naziści zostali rozgromieni i nie stanowili już zagrożenia, dlaczego by nie skorzystać z ich umiejętności? Niezwykłym wzięciem cieszyli się zwłaszcza niemieccy naukowcy, których do swojego kraju amerykański wywiad przemycał na wszelkie możliwe sposoby. A że owi uczeni swoje badania często fundowali na krwi tysięcy przymusowych pracowników? No proszę, kto by się przejmował takimi drobnostkami w obliczu potencjalnych korzyści osiągniętych w imię nauki?
Początkowo zresztą sprawą nazistów w Stanach zajmowało się niewielu. W latach 50. i 60. nikt specjalnie nie dawał wiary, że tak obrzydliwe postacie mogą liczyć na parasol ochronny roztoczony nad nimi przez CIA i FBI. Dlatego Lichblau skupia się nie tylko na dawnych współpracownikach Hitlera, ale również starania podejmowane przez garstkę antynazistów, którzy za punkt honoru postawili sobie wykopanie zbrodniarzy wojennych z USA.
Czytałem przynajmniej jedną recenzję, w której zarzucano Lichtblauowi niezrozumienie specyfiki Europy Wschodniej i faktu, iż w imię walki ze Stalinem ludzie byli gotowi dołączyć do niemieckiej armii, uznając ją za mniejsze zło. Dobrze, przyznam rację, że autor „Sąsiadów nazistów” w dość typowy dla sporej grupy amerykańskich dziennikarzy bagatelizuje fatalny wpływ komunizmu na życie wielu osób. Mimo to warto by było sobie zadać jedno bardzo proste pytanie:
I co z tego? Współpracy z nazistami na taką skalę nie powinno się w żaden sposób usprawiedliwiać. Oczywiście nie chodzi o biedaków siłą wcielonych do nazistowskich oddziałów, ale ewidentnych kolaborantów, którzy u boku Hitlera realizowali swoje własne interesy. Warto przy tym wspomnieć, iż Lichtblau opisuje niemal wyłącznie przypadki osób mających sporo na sumieniu i z całą pewnością nie kwalifikujących się do pierwszej z wymienionych przeze mnie grup. Zdaję sobie jednak sprawę z istnienia dość sporej grupy czytelników, dla których każdy rozdział w tego typu książce powinien zaczynać się od słów: Hitler był zły, ale komuna to już w ogóle dramat i koszmar największy z możliwych.
„Sąsiadów nazistów” bardziej niż jak książkę historyczną czyta się raczej jak reportaż. Dobry, solidny, choć nie rewelacyjny. Temat zresztą dla polskiego czytelnika może wydawać się średnio interesujący i to mimo faktu, iż nasz kraj jak mało który doświadczył niemieckiego i nazistowskiego buta nad sobą. Nie pomaga też to, iż dzieło Lichtblaua pozbawione jest odpowiedniego wydźwięku dramatycznego, co ma swoje plusy jak i niestety poważne wady. Autor nie szuka taniego poklasku i nie opisuje w barwny sposób wojennych tragedii, ale też i przez to często ma się wrażenie, że główni negatywnie bohaterowie książki nie są obrzydliwymi zbrodniarzami, a drobnymi kryminalistami. Lichtblau moim zdaniem nie potrafił oddać rzeczywistej powagi draństwa, z którym przyszło mu się mierzyć.
A może jako dziecko wychowane na tabloidowej papce nie potrafię docenić taktu, z jakim Lichtblau potrafi pisać o tak bolesnych przecież sprawach? To już wy, drodzy czytelnicy, musicie rozstrzygnąć sami.
Michał Smyk