Dymitriady to temat niedopieszczony. Fascynująca historia, w której Polacy osadzają cudownie odnalezionego cara Dymitra na tronie moskiewskim, wielka gra o czapkę Monomacha, nie cieszy się szczególną popularnością wśród twórców. Na szczęście zmienił to Jacek Komuda, który za pomocą czterech tomów Samozwańca, opisał tę kabałę. Czy całą? Oczywiście nie, w końcu nie skończyło się na jednym Dymitrze, chłop był mistrzem ‘cudownych’ uratowań.
Piąty tom serii, Moskiewska Ladacznica, jest bezpośrednią kontynuacją poprzednich w kwestii szerszej historii, aczkolwiek otwiera w niej zupełnie nowy rozdział. Pierwsza wyprawa się skończyła, zaczyna się druga. Jest to niezły moment na rozpoczęcie przygody z serią, stąd też numeracja oznacza ten tom cyferką 1. Stali czytelnicy poczują się jak w domu, nowi nie będą czuli się zagubieni, szczególnie jeżeli nieco już kojarzą tło historyczne.
Pojawia się cała plejada nowych bohaterów. Mamy Aleksandra Lisowskiego, paskuda strasznego, rokoszanina, wprawnego żołnierza, polskiego antybohatera. Romana Różyńskiego, zadłużonego po uszy pijaka, ale i zuchwałego, zdolnego dowódcę. Oczywiście jest i drugi Dymitr, wulgarny i ponury kandydat na cara. Postaci jest wiele, tak po jednej, jak i drugiej stronie, a co jest fantastyczne, większość z nich jest w jakiś sposób wyjątkowa. Mimo, że nie mają wiele miejsca, przedstawieni są niezwykle barwnie, dostając swoje pięć minut. Sporo z nich jest również moralnie niejednoznaczna, łatwiej znaleźć takich na wskroś parszywych niż właścicieli dobrych serc, mimo to potrafią zdobyć sympatię czytelnika i sprowokować do tego, by przejmował się ich losami.
Powieść jest pełna tak czynów szlachetnych jak i plugawych. Wiecznie się coś dzieje, przygoda goni przygodę, lecąc na połamanie karku. Wszystko zaczyna się z przytupem, od pierwszych stron traktując nas efektownymi scenami. Poza wspominkami carycy w drugim rozdziale nie ma miejsca na oddech. Nawet bitwy wypadają nieco blado, bo w porównaniu do szczegółowych utarczek między poszczególnymi osobami, Komuda opisuje je bardziej ogólnie i poetycko, z jednej strony działając na różne zmysły czytelnika, z drugiej tracąc nieco charakteru. Ostatecznie działają jednak bardzo dobrze na wyobraźnię i prezentują się niezwykle godnie. Nie brakuje patosu, który może niektórych drażnić, ale nie ukrywajmy, miło czyta się o odważnych Polakach i ich chwalebnych czynach. Na tle czołobitnych Moskali, podporządkowanych ściśle temu carowi, który akurat jest blisko, żołnierze Rzeczypospolitej wychodzą na prawdziwie wolnych. Różnice są widoczne jak na dłoni, co obie strony często zręcznie wykorzystują
Powieść pisana jest bogatym i przeważnie mocno treściwym językiem. Stylizowany jest na staropolski z wstawkami chociażby z rosyjskiego, co jednak nie przeszkadza w odbiorze, a wręcz pomaga w zagłębieniu się w klimat XVII wieku. Na każdej stronie widać, że autor zna się na rzeczy. Nieco dokuczają okazjonalne powtórzenia, szczególnie jeżeli chodzi o podgolone głowy, które w tamtym okresie posiadał chyba każdy, kto obrywał szablą po głowie. Często za opis stanowi też żmudne wymienianie części ubioru bądź rodzajów wojsk. Na szczęście nie uświadczymy scen erotycznych na wzór z poprzednich tomów Samozwańca, teraz podobne sytuacje są o wiele bardziej wyważone. Warto dodać, że tekstowi towarzyszą świetne, czarno-białe grafiki, wspaniale wpisujące się w klimat.
Moskiewska ladacznica to pierwszorzędna powieść historyczno-przygodowa, o plejadzie świetnych, zróżnicowanych charakterów. Komuda ma talent do porywania w historię i nakreślania scen emocjami w kilku krótkich zdaniach. Bardzo łatwo wciągnąć się w opowieść, której zakończenie przecież już znamy, a mimo to, widząc ostatnią stronę, chce się wiedzieć co będzie dalej.