Samotny wędrowiec to powieść niezwykła. Niezwykła w swym klimacie, niezwykła pod względem literackiego kunsztu Jamesa Lee Burke’a, niezwykła pod względem wyrazistości bohaterów. Nic dziwnego, że zachwyca. Pietyzm z jakim autor opisuje Amerykę lat 40., jest wprost monumentalny, a wszystko, co opisuje, zdaje się być namacalne i na wyciągnięcie ręki.
Czytelnik niemal na własnej skórze może poczuć żar lejący się z luizjańskiego nieba, usłyszeć pracujące szyby naftowe, poczuć woń ropy i obrzydliwy smród bogactwa naftowych potentatów. Może w pewnym momencie zapała bardzo intensywną sympatią do niektórych bohaterów, pogardę i obrzydzenie zostawiając dla innych, a za chwilę stwierdzi, że nikt nie jest bardziej antypatyczny i odrażający od tych jeszcze chwilę temu najulubieńszych, a ci najbardziej odpychający nie są w zasadzie wcale tacy źli. Postaci są bowiem tak wyraziste i tak wielowymiarowe, że nie sposób jednoznacznie określić, kto jest tym dobrym, a kto złym. Co do fabuły, to ktoś mógłby napisać – ot, ludzie i losy. Ale czy to nie o ludziach i losach najbardziej lubimy czytać? Losach pokrętnych, nieoczywistych i zaskakujących? O wcale nie kryształowych bohaterach wojennych i wcale nie tak bardzo zepsutych dziedzicach naftowej fortuny. O ocalałych z wojennej rzezi i tych, którzy o wojnie co najwyżej słyszeli. O biednych, bogatych i tych, którzy dopiero dorabiają się fortuny. O wyrafinowanych i przebiegłych oraz tych niewinnie naiwnych. O tych legendarnych i tych, którzy dopiero na swoją legendę pracują. Mnie zachwyciło. Polecam.