Nowy Jork to moje ulubione miasto do poznawania za pomocą literatury. Nieważne, czy sięgam po non-ficiton, powieść obyczajową czy romans; każda książka pokazuje mi to miejsce z nowej perspektywy. W Rytmie Harlemu Colsona Whiteheada przenosimy się do Nowego Jorku lat 60. ubiegłego wieku.
Ray Carney jest uczciwym właścicielem sklepu meblowego, który prowadzi przyzwoite życie i dba o żonę w kolejnej ciąży. Znosi docinki nieakceptujących go teściów, zadowolony ze swojego życia toczącego się w ciasnym lokum na Harlemie. Jego bliscy nie wiedzą jednak, że Ray trzyma sztamę z grupą gangsterów i oszustów z przedmieść. Czasy nie są lekkie, dlatego gdy Freddie, kuzyn Carneya, od czasu do czasu podrzuca mu pierścionek czy naszyjnik, Ray nie pyta, skąd je wziął. Wkrótce mężczyzna angażuje się w napad na luksusowy hotel, a interes Raya ma posłużyć za zasłonę dymną. Skok nie przebiega jednak zgodnie z planem, a Ray musi znaleźć nowych klientów z Harlemu – podejrzanych gliniarzy, bezwzględnych gangsterów i inne, nieobliczalne szumowiny z ulicy.
Nie będę tego ukrywać – wymęczyłam tę książkę do ostatniej strony. To było moje pierwsze spotkanie z tym autorem, dwukrotnie nagrodzonym Pulitzerem. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale nie potrafię dogadać się z wyróżnionymi tym tytułem pisarzami. Wcześniej Donna Tartt, a teraz Colson Whitehead, każde doświadczenie z książką, która otrzymała Pulitzera, nie kończy się w moim przypadku zachwytami, a poczuciem zmęczenia i niezrozumieniem. Rytm Harlemu skończył podobnie.
Nie mówię, że to jest zła powieść. Jest napisana poprawnie, pomysł nie jest najgorszy, a sam Nowy Jork w latach 60. (mojej ulubionej dekadzie tamtego wieku) bardzo mi się podobał. Po prostu to nie jest moja książka i choć się starałam ją naprawdę polubić, tak do ostatniej strony nie wykrzesałam z siebie ani cienia sympatii ani iskry zaangażowania w treść. Nie zżyłam się z bohaterami, nie porwała mnie fabuła, a jeśli chodzi o styl autora to czytałam powieści napisane lepszym piórem w podobnym gatunku. Samo sklasyfikowanie Rytmu Harlemu sugeruje nam kryminał, ale jak dla mnie wątek sensacyjny to nie jest najmocniejsze ogniwo. Już problemy rasowe bardziej mnie zaciekawiły, ponieważ kojarzyły mi się z jednymi z moich ulubionych filmów – Służącymi oraz Greenbook.
To nie była historia dla mnie, nad czym trochę ubolewam, ponieważ liczyłam na zachwyt i efekt wow. Może nie od tego tytułu Whiteheada powinnam zacząć przygodę z jego prozą. Na razie jednak chcę od tego autora odpocząć, ale nie wykluczam, że wrócę do jego książek w przyszłości.