Artystycznie wybitne, czytelniczo ciężkie, ale to ciężar, który wynika z potrzeby skupienia, oderwania się od przyzwyczajeń, zanurzenia w gąszczu niewiadomej, stworzonej przez język. Słowo podąża tu za słowem, przecinek za przecinkiem, aż do ostatniej kropki. I to jest jedyna słuszna ścieżka, jaką wytycza czytelnikom Maciej Płaza.
Akcja Robinsona w Bolechowie rozpoczyna się przed wybuchem drugiej wojny światowej, toczy przez czasy powojenne, PRL, docierając do okresu współczesnego. Miejscowość Bolechów, obraz sielankowej wsi i pałac, w którym mieszka hrabia, kolekcjoner sztuki. Gdy zginie z rąk nazistów, jego skrzętnie ukrytą na czas wojny kolekcją zajmie się jego ogrodnik. Odziedziczy nie tylko dzieła hrabiego, ale też jego doczesne atrybuty – stanie się człowiekiem awansu, który zastąpi arystokratę w pałacu. To wokół rodziny ogrodnika rozgrywa się stworzona przez Płazę historia. To z nią poznajemy wieś Bolechów, obserwujemy mieszkańców i ich prozaiczne życie, zerkamy Robertowi przez ramię, gdy wyciąga pudełko po karmelkach „Glorja” i szkicownik, żeby zapełnić białe karty obrazami wsi. Bohaterów tej powieści i ich historię trzeba poznawać tak, jak nam każe autor – brnąć powoli i czujnie przez ciemny, gęsty las.
Tą książką rządzą trzy kolory – szary, zielony i biały, wymieszane razem tworzą pleśniejącą ranę, którą napaćkane są tereny popegeerowskie, zamieszkiwane przez artystów poznańskie squaty i obrazy głównego bohatera – Roberta. Zgniła zieleń gości na portretach i pejzażach amerykańskiego malarza Andrew Wyetha, do którego twórczości nawiązuje Płaza nie tylko przez odesłania w swojej powieści, ale też przez okładkę. Nawiązań jest u Płazy wiele, do literatury, malarstwa – błyszczące ozdobniki, wymagające uważnej lektury i lingwistycznego śledztwa. Nie ułatwia tego ulepiony z archaizmów, gwary i neologizmów język, którego zgłębianie przypomina trochę grzęźnięcie w błocie – można się z niego wydostać tylko powolnymi ruchami. Ale to w języku tkwi siła dzieła Macieja Płazy – zdania rozwlekłe, wielokrotnie złożone jak u Tomasza Manna, a czasami krótkie jak u Karla Kraussa. Język, który jest misterną konstrukcją, dziwnym stworem przelanym na papier, barokowy, realistyczny, z jednej strony kolorowy jak jarmark, z drugiej jednak utkany z wypłowiałych, melancholijnych odcieni. To jest taka proza, której się już nie pisze. Proza, która mogłaby być poezją i wskazana jest tylko dla tych czytelników, którzy potrafią rozkoszować się słowem i zabawami językowymi. Uczta literacka dla koneserów!