Szanuję artystów, którzy do swojego powołania podchodzą w sposób poważny i solidny. Zamiast pierdzieć w stołek i narzekać na brak inspiracji, pracują, pracują i jeszcze raz pracują. Niestety, jak to przeważnie bywa, ludzie uwielbiają popadać ze skrajności w skrajność i dlatego pracowitość często przemienia się w nadgorliwość. W świecie kina mamy Woody'ego Allena, który co roku kręci kolejny film, wśród pisarzy jednym z takich ludzi jest bez wątpienia Stephen King, dostarczający średnio jedną lub dwie powieści rocznie. Niby można i tak, niby chwalić należy sumienność i zaangażowanie, jednak coraz częściej odnoszę wrażenie, iż Królowi przydałaby się przerwa. A "Przebudzenie" tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Dlaczego? O tym może za chwilę...
Jamie Morton, podstarzały już gitarzysta, niespiesznie snuje przed czytelnikiem historię swojego życia: od dzieciństwa spędzonego w niewielkiej mieścinie, poprzez okres, gdy w całości oddał się heroinie, aż wreszcie do odnalezienia bezpiecznej przystani w studiu nagrań Wolfjaw. Przez cały ten czas Jamie żył w cieniu pewnego człowieka - pastora Charlesa Jacobsa. Od pierwszego spotkania w latach 60. XX wieku, gdy Jamie był zaledwie sześcioletnim chłopcem, ich drogi miały przeciąć się jeszcze parokrotnie. Przy każdej z tych okazji Morton miał okazję obserwować, jak osobista tragedia popycha troskliwego niegdyś mężczyznę w objęcia szaleństwa.
Zawartość Kinga w Kingu jest tu znaczna: spora część powieściowej akcji rozgrywa się w małym miasteczku, po raz kolejny pojawi się też bohater tonący w odmętach nałogu, a wszystko to podlane zostało przy tym gęstym sosem obyczajowych wtrętów. Właściwie to "Przebudzeniu" znacznie bliżej do klasycznej powieści rodem z mainstreamu, niż pełnokrwistego horroru. Czy to źle? Cóż, normalnie napisałbym, że nie, gdyż nie można winić konia za to, iż nie jest krową, jednak w tym przypadku...
W tym przypadku próbowano mi właśnie wmówić, że ten cholerny koń to krowa. Bo cóż innego znaczyły słowa samego Kinga, iż "Przebudzenie" to "kwintesencja horroru"? No tak, niby można taki zwrot usprawiedliwić zakończeniem, "najbardziej przerażającym, jakie kiedykolwiek wyszło spod pióra Stephena Kinga" (jak głosi wydawca książki), choć sam mam co do tego olbrzymie wątpliwości. Zresztą nad samym finałem też można by podyskutować. Mi on do gustu przypadł średnio, głównie przez to, iż w ogóle nie pasował do wcześniej stworzonego przez autora klimatu. Takie jest moje zdanie i wiem, że wielu recenzentów nie podziela tej opinii, więc nie ma co nad tą sprawą rozdzierać szat.
Wróćmy znowu do tego nieszczęsnego Woody'ego Allena. Jaka jest podstawowa różnica między szaleńczym tempem pracy narzuconym samemu sobie przez słynnego nowojorczyka, a tym, co ze swoim pisarstwem wyczynia King? Otóż o ile temu pierwszemu zdarza się coraz częściej kręcić koszmarne gnioty, o tyle Kingowi udaje się przez cały ten czas utrzymywać w miarę przyzwoity poziom. Mogę utyskiwać na "Przebudzenie" czy "Joyland", jednak Król zawsze dostarcza czytelnikowi powieść przynajmniej przyzwoitą. Szkoda tylko, że zamiast poczekać na faktyczny przypływ natchnienia, King wydaje się obrabiać w formę książkową każdy mnie lub bardziej ciekawy pomysł, jaki mu tylko przyjdzie do głowy. "Przebudzenie" to materiał na dobre, dłuższe opowiadanie, ale na pewno nie ponad 500-stronicową historię.
Jeśli jesteś początkującym fanem Króla, lepiej wydaj swoje ciężko zarobione pieniądze na "Lśnienie", "Miasteczko Salem", "Misery", czy którąś z innych znanych powieści Kinga. Fanatycy Króla nie przejmą się pewnie żadną recenzją, gdyż z założenia czytają wszystko, co tylko wyjdzie spod ręki amerykańskiego króla horroru. A co z tymi spośród was, którzy Kinga lubią, ale niekoniecznie czują potrzebę zapoznania się z całą jego bibliografią od deski do deski? Czy powinniście zakupić "Przebudzenie"?
Możecie, ale absolutnie nie musicie.
Michał Smyk