Na miłość boską, nie chcesz czytać tej powieści! – grzmi groźny slogan na odwrocie nowej książki Marcina Kołodziejczyka. Trudno tak właściwie zrozumieć dlaczego…, bo osobiście przekornie powiem: „A właśnie, że chcę!”. Co więcej, wy też będziecie chcieli.
Prymityw. Epopeja narodowa to książka autorstwa Marcina Kołodziejczyka. Niektórzy z Was mogą go kojarzyć z tekstów jakie pisze dla tygodnika „Polityka”. Oprócz tego, na swoim koncie ma kilka książek reportażowych, takich jak: Reportaże naoczne czy Bardzo martwy sezon. Tym razem prezentuje coś z goła innego. Jego Prymityw na sklepowych półkach zagościł początkiem kwietnia nakładem wydawnictwa Wielka Litera.
Książka w wielkim skrócie opowiada o „przygodach”, chociaż lepszym określeniem byłoby „życiu” Roberta Poczętego. A historię to mu Kołodziejczyk pokrętną wymyślił! Musicie wiedzieć, że autor oprócz barwnie zarysowanego tła, zadbał o to, żeby na tym tle wyróżniali się jego bohaterowie. W efekcie czego, praktycznie każda postać ma bardzo charakterystyczną ksywkę. Oprócz Poczętego jest np. Tatula Graca, Kwas czy chociażby Drella.
Na miejsce akcji swojej epopei Kołodziejczyk wybrał Pragę. Ale już uspokajam – Pragę dzielnicę w Warszawie, a nie w Czechach (chociaż nawiązania do tego kraju również się pojawią). Może się wydawać, ot okolica typowa, znana pewnie wszystkim z ulicznych legend… autor to wykorzystał, no i powstało dzieło, wręcz, moim skromnym zdaniem, wybitne.
Spytacie pewnie czemu? Co w tej książce jest takiego, co pozwala mi pisać o niej w tych kategoriach? Już tłumaczę. To, na co chciałam w tym miejscu zwrócić szczególną uwagę, za co wręcz mogłabym wychwalać Kołodziejczyka cały czas, to język jaki wykreował. Jest to zabawna mieszanka, która na myśl przywodzi jakiś totalny bełkot. Nie da się jej czytać jednym tchem – trzeba ją inteligentnie, powoli i systematycznie rozpracować. To, w jaki sposób pisze Kołodziejczyk, to swego rodzaju połączenie slangu prosto z blokowiska z wyważonymi figurami retorycznymi. To właśnie w tym objawia się geniusz autora – potrafił złączyć ze sobą dwa tak odmienne od siebie światy i wykreować własny unikatowy styl. Brawa za to! Dzięki temu Prymityw nie jest zwykłą książką o polskiej „patologii”. Jest książką o polskiej „patologii” ze szczyptą liryzmu, dzięki czemu odbiór, mogłoby się wydawać tak prostej lektury, jest wręcz ciężki, mocny, nieprzewidywalny. Odnoszę wrażenie, że to nie jest książka dla każdego. Zdecydowanie nie.
Tytuł zapowiada prostotę. Prymityw w swojej słownikowej definicji ma dwa znaczenia. Po pierwsze: „dzieło wykonane w sposób naiwnie uproszczony, charakterystyczne dla sztuki ludów pierwotnych lub sztuki ludowej”. Po drugie: „człowiek ograniczony i niekulturalny”. Kołodziejczyk zadbał o to, aby wszystko się zgadzało. Tytuł dał autorowi tak jakby swobodę w działaniu. Dzięki temu wykreował świat na swój sposób. Stworzył czarne zwierciadło polskiego społeczeństwa. Zadbał o to, aby postacie były wyraziste, nieskrępowane, a co najważniejsze… prawdziwe. Dał im tę możliwość, osadził w rzeczywistości, w której czują się jak ryby w wodzie. Podczas lektury Prymitywa miałam wrażenie, że czytam dzieło kompletne.
Podsumowując, Prymityw to książka, po którą koniecznie trzeba sięgnąć. Kołodziejczyk mimo prostoty, którą chciał ukazać, stosuje wyszukany język pełen zabaw słownych – bawi się nim i żongluje tworząc rzeczywistość prawdziwą, na swój sposób „malowniczą”. Po drugie urzeka ten przerysowany, karykaturalny świat jaki nam serwuje. Praga jest do bólu prawdziwa, szczera. Czytając książkę wydaje nam się, że tak się tam właśnie żyje. Koniec kropka. Autor kreuje świat w oparciu o obserwacje – to nie podlega dyskusji. Tylko oprócz przeniesienia go 1:1 na kartki papieru, Kołodziejczyk decyduje się na spotęgowanie swoich spostrzeżeń. Prymityw wzbudzał skrajne emocje, więc albo się go pokocha albo znienawidzi.