Wilkie Collins uznawany jest za ojca (a czasem nawet dziadka) tzw. detective story – historii, w których zazwyczaj główny bohater, detektyw lub amator, próbuje rozwikłać zagadkę, wokół której rozgrywa się akcja książki. W książce Prawo i dama, jak sam tytuł wskazuje, w rolę detektywa wcieliła się kobieta. Czy okaże się na tyle bystra i zdeterminowana, aby rozwikłać zagadkę pewnego morderstwa?
Autor książki (choć zatwardziały kawaler) żywo interesował się współczesnym mu prawem rodzinnym oraz patologiami pojawiającymi w małżeństwach. Dramaty i sekrety rodzinne często stanowią kanwę jego utworów. Nie inaczej sprawa wygląda w Prawie i Damie. Kilka dni po ceremonii zaślubin Valeria Brinton dowiaduje się, że jej małżonek posługuje się fałszywym nazwiskiem. Kierowana niepokojem postanawia wybadać sprawę i zaczerpnąć informację u znajomych ukochanego. Niestety prawda rzuca cień na postać jej małżonka.
U podstaw powieści leży szkockie prawodawstwo, które uznaje werdykt „nie udowodniono”, co w praktyce oznacza, że oskarżony jest winny, lecz jego wina nie została udowodniona. Autor, mając w pamięci prawdziwą historię Madeleine Smith, ukazał jak nierozstrzygnięte śledztwo może zniszczyć życie podejrzanego.
Główną bohaterką oraz narratorką powieści jest Valeria Brinton. Młoda mężatka staje w obliczu zagadki, której nie był w stanie rozwiązać szkocki wymiar sprawiedliwości. Z początku załamana tchórzostwem męża, postanawia wziąć sprawę w swoje ręce. Choć okazuje się być kobietą czynu, nie mogę stwierdzić, że jest barwną postacią. Odniosłam raczej wrażenie, że fakt prowadzenia przez nią śledztwa nie licuje z jej charakterem. Niestety muszę przyznać, że podobnie sprawy się mają w przypadku Eustace Woodville – jej męża.
Na pocieszenie mogę dodać, że drugi plan rysuje się dużo ciekawiej. Valeria spotyka na swojej drodze krewką śpiewaczkę, nobliwego wielbiciela kobiecych wdzięków oraz Miserrimusa Dextera. Ten ostatni zdecydowanie kradnie uwagę czytelnika w każdej scenie, w której się pojawia. Jest przerysowanym do granic możliwości kaleką o zwichrowanej osobowości. Raz widzimy w nim XIX-wiecznego dandysa, konesera sztuki i dobrego jedzenia, żeby po chwili ujrzeć w nim rozdygotanego artystę-demona. Szkoda, że pierwszoplanowi bohaterowie nie zostali odmalowani z taką dozą humoru i polotu.
Pomimo że jest to powieść detektywistyczna, akcja toczy się powoli. Śledztwo prowadzone jest na salonach, pomiędzy jednym a drugim łykiem herbaty. Jedynym mrocznym zakątkiem, do którego zaprowadza nas Valeria jest „królestwo” Miserrimusa. Książka nie daje czytelnikowi zapomnieć o tym, że została napisana w XIX wieku. Pojawiają się fragmenty listów, pamiętników bohaterów, które zazwyczaj rzucają nowy cień na śledztwo. Wpływ na przebieg fabuły mają również dość nachalne zbiegi okoliczności (np. Valeria pomaga na plaży kobiecie, która przypadkowo okazuje się być jej teściową), co jest częste w twórczości Collinsa.
Pomimo tych wszystkich wad uważam, że książka jest... urocza. Miejscami nieporadna, czasami operująca specyficzną logiką i w dodatku na wskroś XIX-wieczna. Collins wykreował specyficzny świat, pełen trucizn, zbrodni i szaleństwa. Choć jego książki balansują na krawędzi literatury wysokiej i tzw. pulp magazines (magazyny typu „Detektyw”), mnie ten styl niezmiennie rozczula. Z wielką przyjemnością sięgnę po kolejny tytuł autora, choć nie ukrywam, że jest to przyjemność z serii guilty pleasure.