Na wstępie pragnę Was ostrzec przed tą książką. Po jej lekturze zaczęłam podchodzić z dużą dawką nieufności do wszelkiego rodzaju medykamentów i... własnego umysłu.
Książka zaczyna się od krótkiej historii chłopca, który zapadł na chorobę legionistów. Rokowania nie były zbyt dobre, stan dziecka szybko się pogarszał. Sytuacji nie poprawiał fakt, że jego rodzice należeli do Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki. Jej członkowie szerokim łukiem omijają lekarzy, bowiem wierzą, że modlitwa i głęboka wiara potrafią wyleczyć każdą chorobę. Na szczęście ta szybko przeszła. Rodzice chłopca do dziś utrzymują, że było to cudowne uzdrowienie. Tym małym szczęściarzem był Erik Vance – autor książki.
Przytaczam tę historię, ponieważ jest ona niejako punktem wyjścia dla całej książki i niczym bumerang, powraca w różnych rozdziałach.
Od razu muszę Was jednak uspokoić. Pomimo dzieciństwa spędzonego w tak, mogłoby się wydawać, rygorystycznej wspólnocie, Erik Vance wyrósł na sceptyka, który w życiu kieruje się głównie rozumem, a w dodatku jest dziennikarzem naukowym.
Potęgę sugestii można podzielić na trzy zasadnicze części. Są one poświęcone kolejno: placebo (i nocebo), szeroko pojętej medycynie alternatywnej (hipnozie, szamanizmowi, akupunkturze itp.) oraz naszej „wewnętrznej apteczce”. Nie jest to oczywiście sztywny podział, ponieważ wszystkie te wątki stale się przeplatają, ale myślę, że w pełni oddaje główne zagadnienia poruszane w książce. Książka jest publikacją popularnonaukową więc, jak można się spodziewać, oprócz dużej dawki wiedzy z zakresu biologii i medycyny oraz fachowego słownictwa otrzymujemy całe spektrum historyjek, które mają na celu przybliżyć omawiany temat zwykłemu zjadaczowi chleba. Gdy ilość wiedzy fachowej w danym fragmencie zaczyna przytłaczać autor wyskakuje nagle z niecodziennym porównaniem lub żartem.
Jak przystało na rzetelnego dziennikarza, Erik Vance, nie przyjmuje nic „na słowo” i nie zadowala się „ogólnie znanymi prawdami” (jak np. ta, że osoby podatne na hipnozę są zazwyczaj naiwne). Opisuje swoje rozmowy ze specjalistami z różnych dziedzin medycyny, dzięki którym przedstawia najświeższy stan badań. Niczym Pogromcy mitów, sprawdza na sobie działanie wielu metod medycyny alternatywnej. Pozwala się kłuć, razić prądem, hipnotyzować, a nawet (o zgrozo!) rzucić na siebie klątwę. Czy jego podejście do badanych technik jest neutralne? Prawie. Autor, pomimo dzieciństwa spędzonego we wspólnocie religijnej, do wszelkich metod nienaukowych podchodzi z dużą dozą dystansu. Choć stara się być obiektywny (i przeważnie mu się to udaje) nie omieszka czasami wrzucić kamyczka do ogródka medycyny alternatywnej lub wtrącić jakąś uszczypliwość.
Muszę jednak oddać autorowi, że w jego utworze „obrywa się” również medycynie konwencjonalnej. Po lekturze Potęgi sugestii będę musiała żyć ze smutną świadomością, że skuteczność niektórych leków (głównie przeciwbólowych i antydepresyjnych) jest zbliżona do skuteczności placebo. Nie zrozumcie mnie jednak źle. To wcale nie oznacza, że ich zażywanie nie pomaga. Problem tkwi właśnie w tym, że zbawienny wpływ na nasz organizm ma sama świadomość zażywania leków, a nie ich skład. Autor stara się odpowiedzieć na pytanie, czy zatem choroby takie jak depresja, zespół nadwrażliwego jelita czy migreny można wyleczyć jedynie zażywaniem placebo lub pozytywnym myśleniem? E. Vance przytacza nawet bardziej imponujące przykłady uleczeń. Można tu wspomnieć choćby o przywróceniu sprawności człowiekowi choremu na zespół Parkinsona dzięki zastosowaniu terapii placebo lub wyleczeniu z tzw. rybiej łuski przy pomocy hipnozy.
Czytając Potęgę sugestii, na zmianę, nie mogłam wyjść z podziwu i przestać się irytować. Podziwem napełniały mnie coraz to nowe doniesienia o możliwościach ludzkiego organizmu oraz świadomość, w jak misterny sposób jest on skonstruowany. Z drugiej strony z prawdziwą trwogą uprzytomniłam sobie jak łatwo za pomocą sugestii oszukać ten „wspaniały mechanizm”.