Nagradzana powieść szwedzka. Czy to nie brzmi zachęcająco? Pomijając tytuł, który na myśl przywodzi tanie romansidło i w połączeniu z pastelową okładką może odrzucić, zanim przeczyta się opis i pochlebne recenzje z tyłu książki. Największą zachętą dla większości czytelników będzie oczywiście sformułowanie "szwedzka", bo na skandynawską surowość, skutą grubym lodem, trwa nieprzerwana moda od kilku lat. Nagroda, najlepsza, skandynawska, czy tej powieści można się oprzeć?
Na Poliglotycznych kochanków składają się trzy opowieści, których spoiwem jest tajemniczy maszynopis. Na początku poznajemy Ellinor, która miłości postanawia poszukać w internecie i w ten sposób poznaje Calisto. Obserwujemy dziwny, sado-masochistyczny związek spontanicznej, naiwnej, trochę infantylnej dziewczyny ze wsi z bogatym krytykiem literackim, który odraża swoją tuszą.
Kolejnym bohaterem jest autor tajemniczego manuskryptu, który marzy o poliglotycznej kochance, jest znudzony swoim obecnym życiem, wstydzi się żony, która jest zwykłą urzędniczką, a zarazem wstydzi się sam siebie, że godzi się na bycie jej utrzymankiem.
Trzecia część to opowieść wnuczki zubożałej markizy, której z rozpaczy pękło serce, a wszystko po części przez nieszczęsne dzieło, które krąży niczym widmo nad wszystkimi bohaterami. Ellinor, Calisto, Maxa i Lucrezię charakteryzuje wspólna ułomność w nawiązywaniu relacji i komunikowaniu się. Relacje, jakie łączą ich z innymi i ze sobą nawzajem, są jak kawałki rozbitego szkła, które ranią wbijając się w nagie ciało. Wszyscy są poturbowani, każdy na inny sposób. Każdy rani każdego, bo nie potrafi inaczej.
Niestety, z tej świerkowej krainy, pokrytej grubą warstwą melancholii, wyłania się po prostu banał. Bohaterowie są raczej śmieszni w swoich zachowaniach, niż budzący litość. Ellinor, sprawiająca wrażenie dość głupiutkiej, cały czas podśmiechuje się z imienia Calisto, utożsamiając je z marką lodów, do momentu aż zostanie uświadomiona, że owe wodne lody nazywają się Calippo. Ta sama kobieta nagle przestaje oglądać seriale i dokumenty w telewizji i zamiast tego zaczytuje się potajemnie w Michelu Houellebecqu, który jest tak kontrowersyjny, że jego książki trzeba chować za innymi na regale. Cytaty francuskiego pisarza przewijają się na przemian z odniesieniami do Stephena Kinga, świat przedstawiony przez Wolff nie jest jednak światem Houellbecqa, a nawiązania do niego po prostu irytują.
Lina Wolff chciała stworzyć postmodernistyczną zabawę literacką, zbudować historię wokół pisania książki, treści wokół treści, ale nie udźwignęła tego. Do tego historia jest postrzępiona, niedokończona, a bohaterowie z poprzednich rozdziałów nagle się rozmywają. Sam tytuł to jakaś zagadka, która obiecuje głębszy sens, ale niestety nigdy nie zostaje rozwiązana. Są tu wątki, które się urywają, motywy, które nie zostają rozwinięte, a pod koniec lektury czytelnik zastanawia się nad sensem tego, co przeczytał. Ani to nowatorska powieść, ani wciągająca, więc w tym przypadku lepiej się sugerować cukierkową okładką i tkliwym tytułem, niż blurbami i nagrodami.