Karin Smirnoff zadebiutowała dopiero po pięćdziesiątce. Pierwszy rozdział Pojechałam do brata na południe napisała, żeby dostać się na kurs kreatywnego pisania, a już rok później stała się bestsellerową pisarką, co może jednak dziwić ze względu na formę jak i treść jej debiutanckiej powieści.
Świat, który autorka stworzyła w Pojechałam do brata na południe jest trudny stylistycznie i fabularnie. Brak interpunkcji, oszczędny, skondensowany język, brak wielkich liter, dialogi nie odznaczone myślnikami i urwane zdania zakończone kropką. Brzmi jak wyzwanie, wystarczy jednak kilka pierwszych stron, żeby przyzwyczaić się do sposobu narracji i zanurzyć w historię, która z jednej strony wyczerpie nas emocjonalnie, ale z drugiej da możliwość rozkoszowania się literaturą na najwyższym poziomie.
Pada gęsty śnieg, gdy janakippo po latach nieobecności przybywa do rodzinnej wsi. Jak podpowiada tytuł, przyjeżdża do brata, pogrążonego w nałogu alkoholowym. Szybko znajduje pracę w opiece domowej nad osobami starszymi, wdaje się w romans z johnem i nieuchronnie wraca do wspomnień z dzieciństwa, które swoją potwornością nie ustępują miejsca wypełnionej po brzegi bólem teraźniejszości.
Pojechałam do brata na południe to historia rodziny, w której nikt nie chciałby dorastać. Gdzie przemoc jest na porządku dziennym, dzieciństwo odziera się z naiwności i pozbawia bezpieczeństwa. Gdzie śmierć czai się tuż za rogiem, a zło rodzi kolejne zło. To opowieść o traumach napisana językiem, który tnie jak brzytwa. Ze świata janykippo wychodzimy poharatani, z natłokiem myśli, które będą nam zaprzątać głowę jeszcze przez długi czas.