Nienawidzę sposobu, w jaki literatura odziera mnie z poczucia bycia nietuzinkową, jedyną w swoim rodzaju osobą. Prędzej czy później zawsze okaże się, iż każda myśl, jaka kiedykolwiek zrodziła się w moim umyśle, trafiła już wcześniej na karty takiej, czy innej powieści. Gdyby nie książki, nie zdawałabym sobie sprawy, że po tym świecie chodzą dziesiątki tysięcy osób o dokładnie tych samych potrzebach, marzeniach, czy przemyśleniach dotyczących życia (ewentualnie wymienione elementy występują w różnych kombinacjach, ale sens całego wywodu pozostaje ten sam).
Jedną z takich potrzeb, którą współdzielę pewnie z połową ludzkości, jest chęć spakowania się, rzucenia wszystkiego w cholerę i wyjechania stąd, byle dalej, bez oglądania się za siebie. Głupie, dziecinne wyobrażenie, że gdzieś tam czeka na nas ziemia obiecana, gdzie wszystko na pewno nam się ułoży. Wielu osobom takie "wyjście awaryjne", pociecha, iż zawsze mają w zanadrzu rezerwowy plan na wypadek, gdyby wszystko szlag trafił, jest wręcz niezbędna do prawidłowego funkcjonowania. A tu nagle wjeżdża ze swoją książką pan Steinbeck i uzmysławia człowiekowi powszechność jego marzenia i fakt, że podróż w nieznane co prawda może zamienić się we wspaniałą przygodę, ale uciec w ten sposób od problemów po prostu nie sposób.
Tak, literatura (czy też sztuka w ogóle) nie pomaga utrapionemu, wręcz przeciwnie, gnoi go jeszcze bardziej.
U progu wielkiej kariery John Steinbeck pisał w "Złotej czarze" o uczuciu, które każe mężczyźnie spoglądać tęsknym wzrokiem za linie horyzontu. Sam noblista, będąc z natury niespokojnym duchem pchanym przez życie ciekawością otaczającego do świata, w którymś momencie dał się usidlić i wybrał stabilizację nad hulaszcze wędrówki w nieznane. Lata mijały, siwych włosów na głowie przybyło co niemiara, aż wreszcie pisarz ponownie usłyszał zew. Steinbeck nie mógł go zignorować, dlatego wrzucił do swojego campera co tylko się dało, włącznie z psem o imieniu Charley, ucałował żonę w policzek i czym prędzej ruszył w drogę, chcąc ujrzeć, jak przez ten czas, jaki minął od jego ostatniej wielkiej podróży, zmieniły się Stany Zjednoczone.
Cóż, jako reportaż o Ameryce lat 60. XX wieku „Podróże z Charleyem” sprawdzają się średnio. Trochę tu jednak za mało Stanów w Stanach, a sam autor zachowuje się tak, jak gdyby swoją książkę adresował wyłącznie do tych, którzy każdą najmniejszą aluzję dotyczącą „Juesej” łapią w mig. W skrócie: rzecz pisana od Amerykanina dla Amerykanów. Zresztą i z samym zaspokajaniem reporterskiej ciekawości u Steinbecka – być może z racji wieku – dość krucho. Gdzie tu jakieś ciekawe historie ludzkie? Pisarzowi nie chciało się nawet poruszyć ważnych, nurtujących w owym czasie amerykański naród tematów społecznych. Prócz kwestii rasizmu – ledwo naszkicowanej przez noblistę – takich kluczowych, stanowiących o sile dobrego reportażu elementów raczej nie znajdziemy.
„Podróże z Charleyem” z prawdziwym, pełnokrwistym reportażem niewiele mają wspólnego. To raczej opowieść o drodze, połykaniu kolejnych kilometrów i syceniu się zmieniającym się krajobrazem. To coś dla miłośników filmów Alexandra Payne’a, a także tych, którzy podróż postrzegają nie w kategoriach dotarcia do określonego celu, lecz czerpania radości z samego faktu wyruszenia w nieznane.
No tak, jeśli wciąż wierzycie w wyśnioną ucieczkę od własnego smutnego życia, a każdy dzień spędzacie na wyborze trasy, jaką będzie przebiegać wasza wielka podróż, wtedy odpuście sobie książkę Steinbecka. Naprawdę, szkoda marzeń. Reszcie zaś polecam, choć należy przyznać, iż nie jest to szczytowe osiągnięcie literackie wielkiego amerykańskiego pisarza. Tyle.
Michał Smyk