Jak debiutować, to z przytupem
Arkady Martine za swoją pierwszą powieść Pamięć zwana Imperium od razu zgarnęła jeden z najważniejszych literackich laurów, czyli nagrodę Hugo. Inna sprawa, że nawet najbardziej prestiżowa nagroda nie jest gwarantem jakości – wystarczy spojrzeć na naszego rodzimego Zajdla, plebiscyt, który od lat znajduje się w potężnym kryzysie.
Pamięć zwana Imperium nie dostała nagrody za nic, ale powieść Martine mierzy się z kilkoma problemami, o których trzeba porozmawiać.
Wiecznie głodne Imperium
Choć Imperium Teixcalaanlijskie rządzi prawie całym znanym kosmosem, ciągle szuka okazji do dalszej ekspansji. Teraz ten galaktyczny moloch żąda od niewielkiej, niezależnej stacji Lsel przysłania nowego ambasadora. Co się stało z poprzednim? Na to pytanie Teixcalaan nie odpowiada.
Mianowana na ambasadorkę Mahit Dzmare przybywa więc na planetarną stolicę Imperium. Na miejscu okazuje się, że jej poprzednik... nie żyje. Jakby tego było mało, technologia, która miała pomóc jej pełnić nowe obowiązki, z jakiegoś powodu nie działa. Sama wśród ludzi traktujących ją jak barbarzynkę, Mahit musi nie tylko obronić swoją ojczyznę przed podbojem, ale także przeżyć w świecie pełnym zdrad i intryg.
Polityka, głupcze!
Dzieło Arkady Martine reklamowane jest jako „fascynujące połączenie pełnej akcji międzygwiezdnej powieści przygodowej z mroczną zagadką kryminalną.” No cóż... Nie, tak nie jest. Pamięć zwana Imperium to przede wszystkim polityka, polityka i jeszcze raz polityka. Przygody i akcji jest tu jak na lekarstwo, a wątek kryminalny niespecjalnie porywa.
Tak się składa, że uwielbiam książki z dużą ilością wątków politycznych; dlatego brak strzelanin, pościgów czy kosmicznych bitew w ogóle mi nie przeszkadzał. To są jednak moje osobiste preferencje i jeśli ktoś szuka dynamicznej space opery, wtedy Pamięć zwana Imperium po prostu nie jest dla niego.
Nie taki obcy świat
Pamięć zwana Imperium to powieść soft science fiction z dość niskim progiem wejścia. Kwestie naukowe czy lingwistyczne są opisywane skrótowo i bardzo ogólnie. Martine znacznie więcej czasu poświęca bohaterom i właściwemu nakreśleniu politycznych zależności, jakie występują na teixcalaanlijskim dworze.
Jednak najważniejszym tematem, jaki porusza autorka, jest kwestia zachowania tożsamości wobec silniejszej, ekspansywnej kultury. Mahit od dziecka jest zakochana w Teixcalaanie, a teraz jej wyobrażenia o ukochanym Imperium zderzają się z brutalną rzeczywistością. Tylko czy nagły przypływ patriotycznych uczuć wobec rodzimej stacji jest szczery? A może Dzmare pragnie zachować ojczystą kulturę bo wie, że sama nigdy nie stanie się pełnoprawną obywatelką Teixcalaanu i Lsel jest jedynym prawdziwym domem, na jaki może liczyć? Pamięć zwana Imperium nie jest więc banalną historią o obronie przed najeźdźcą, a Martine nie udziela prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania.
A mimo to świat Teixcalaanu wcale nie jest tak obcy, jak sugeruje autorka. Czasami ciężko wczuć się w pozycję Mahit, gdy jej poczucie wyobcowania wydaje się mocno przesadzone. Przez to wiele rozważań dotyczących tożsamości nie wybrzmiewa odpowiednio.
Gusta i guściki
Wiem, że zabrzmi to trywialnie, ale odbiór Pamięci zwanej Imperium jest w dużej mierze uzależniony od gustu. Miłośnicy twardej fantastyki naukowej, czy dynamicznej space opery powieścią Arkady Martine raczej się rozczarują. Pamięć zwana Imperium to książka dla tych, którzy lubią niebanalną fantastykę zanurzoną w politycznych i tożsamościowych rozważaniach.