Orkan na Jamajce. Richard Hughes. Wydawnictwo W.A.B 2012
"Orkan na Jamajce" (znany we wcześniejszym przekładzie jako "Huragan na Jamajce") ukazał się na polskim rynku w ramach serii "Nowy kanon". Założeniem owego cyklu miało być wprowadzenie zamętu w skostniałym już literackim kanonie. Ot, co by ludzie w kółko nie chwalili się wyłącznie znajomością „Lolity”, „Mistrza i Małgorzaty”, czy też „Czarodziejskiej góry”. A może tak zamiast tego zabłysnąć lekturą „Życia i losu” Grossmana? Wszyscy zachwycają się „Władcą much”, a gdzie miejsce właśnie na „Orkan…” Roberta Hughesa? Szczytny więc cel przyświecał wydawnictwu W.A.B., by promować dzieła mniej znanych w naszym kraju klasyków. Inna sprawa, że naród – a przynajmniej ci jego przedstawiciele, którzy od czasu do czasu postanawiają „zhańbić się” czytaniem książek – inicjatywę tę przyjął raczej z obojętnością.
Cóż, bywa.
Akcja powieści przenosi nas do drugiej połowy XIX wieku. W sielski krajobraz jamajskiej wyspy wkrada się niszczycielska siła huraganu, który pozbawia rodzinę Bas-Thorntonów dachu nad głową. W trosce o bezpieczeństwo potomstwa, państwo Thornton postanawiają wysłać piątkę swoich pociech do ojczystej Wielkiej Brytanii, by tam – w spokoju i dobrobycie – zdobywały odpowiednie wychowanie i wykształcenie. Pech chce, że w trakcie rejsu do ziem Albionu, statek, którymi podróżują dzieci, zostaje napadnięty przez piratów. Korsarz korsarzowi nie równy, a załoga kapitana Jonsena zdecydowanie różni się od ukutego na przestrzeni wielu dziesięcioleci portretu tradycyjnych okrutnych władców mórz…
Być może to wina moich niezbyt okazałych talentów recenzenckich, ale nie jestem w stanie pisać o "Orkanie na Jamajce" bez odwołania się do "Władcy much" Goldinga – a więc legendarnego powieściowego następcy książki Hughesa. Może nie jest to do końca dobre podejście, ale tak mam i zmieniać tego nie zamierzam. Jak to było? Wolność Tomku, w swoim domku.
Do rzeczy jednak.
Zacznijmy może od ostrzeżenia: prosiłbym cię, drogi czytelniku, o nie kierowaniem się opisem zamieszczonym na tylnej stronie okładki „Orkanu…”. Cóż tam bowiem sugeruje nam polski wydawca? Ano, że w powieści pana Hughesa będziemy świadkami krwiożerczej rozprawy dziatwy brytyjskiej z niczego nie podejrzewającymi korsarzami. Owszem, Thorntowie wprowadzą w życie piratów nieco chaosu i zamieszania, ale w żaden sposób nie zbliży się to do poziomu okrucieństwa, jakie we „Władcy much” wyrządzali sobie Jack, Roger i spółka. Golding niemal wprost sugerował, iż grupka młodych ludzi, którym nie zdążono wpoić podstawowych wartości, będzie prawie zawsze ciągnąć ku złu. Tymczasem u Hughesa panuje przekonanie, iż dzieci dopiero wraz z nabywaniem doświadczeń uczą się odróżniać dobro od zła, do tego zaś czasu ich zachowania pozbawione są logiki znanej dorosłym. Przez to czyny dziecka nie niosą w sobie znamion ani pozytywnych, ani negatywnych. Pociechy pozostawione same sobie nie będą więc ciążyć ku mrocznej, lub jasnej stronie, gdyż ich natura jest idealnie neutralna.
Konkluzja jest prosta: to nie tak kontrowersyjna pozycja, jak mogłoby się wydawać. No dobrze, za wygłoszony w powieści pogląd, iż niemowlęta to tak naprawdę nie ludzie, co bardziej wrażliwy obrońca życia dostanie ataku nerwicy, ale reszta? Ot, znak czasów. Kiedyś „Buszującego w zbożu” wciągano na różne indeksy ksiąg zakazanych, obecnie zaś powieść Salingera uchodziłaby pewnie za umiarkowaną i wyważoną.
Miłośnicy pięknych zdań i starego stylu opowiadania historii, będą ukontentowani. Robert Hughes posługuje się precyzyjnym, łechcącym gust wyrafinowanego czytelnika, językiem, dzięki czemu – nawet, jeśli nie porwie nas fabuła – snobistyczna potrzebna obcowania z książką z wyższej półki zostaje w pełni zaspokojona.
Reasumując: warto. Dla miłośników „Władcy much” – by zobaczyli, na czym mógł się wzorować laureat nagrody Nobla. Dla całej reszty zaś, jako wprawka przed lekturą powieści Goldinga, której nieznajomość jest naprawdę ciężkim przykładem patologii. Michał Smyk