Błogosławmy wiedzę powierzchowną. Dzięki niej możemy brylować w towarzystwie, jednocześnie nie marnując wcześniej zbyt wiele czasu na naukę. Oczywiście, zawsze może się znaleźć jakiś mądrala, który omawiany przez nas temat zgłębił nieco dokładniej, ale ryzyko w tym wypadku tylko dodaje adrenaliny. No przyznajmy to szczerze, kto w dzisiejszych czasach w pełni doceni czyjeś merytoryczne przygotowanie i rzeczywistą fachowość? Nikt. A przecież gatunek sam się nie przedłuży, partnerka sama się nie poderwie, lepiej więc ćwiczyć dobrą bajerę, zapoznać się z kilkoma słowami-kluczami i udawać najbardziej elokwentnego, oczytanego i obytego człowieka na świecie.
Lektura książki „Od Wajdy do Komasy” Barbary Hollender pozwoli wam zabłysnąć w towarzystwie znajomością polskiego kina. Kinoman zdemaskuje was w kilka sekund, ale przecież rodzimym kinem interesuje się już niewielu. Zabłyśniecie więc znajomością nie tylko kultowych, ale i tych mniej znanych dzieł czołowych reżyserów, sypniecie garstką anegdotek z ich życia, a na końcu westchniecie i ze smutkiem przyznacie, że w Polsce nigdy nie było zapotrzebowania na metafizykę, dlatego Kieślowskiego doceniono przede wszystkim na Zachodzie, a nie u nas.
Największą bolączką szkiców Hollender jest właśnie ślizganie się po temacie. Biorąc pod uwagę ilu reżyserom krytyczka postanowiła się przyjrzeć, nie powinno nikogo dziwić, iż każdemu z nich poświęcono ledwie po 15-17 stron. Z jednej strony trudno zarzucać autorce, że miała taką, a nie inną wizję swojego dzieła, jednak ja osobiście nie muszę się z nią przecież zgadzać, prawda? Zwłaszcza, iż uważna lektura „Od Wajdy…” pozwala dostrzec spory potencjał, tkwiący w tej książce. Czy zamiast pisania laurek poszczególnym twórcom, nie lepiej było skupić się np. na pojawiającym się co chwila wątku niedopasowania starych mistrzów do nowych, kapitalistycznych czasów? Problemach, z jakimi borykało się polskie kino w latach 90.? Wpływom Telewizji Publicznej i polityków na kształtowanie się kina po upadku komunizmu? Fajnych, kontrowersyjnych tematów można wymienić jeszcze przynajmniej kilka. Wszystkie one znalazły się w dziele pani Hollender, lecz nie w takim wymiarze (i jakby nieco przy okazji), w jakim powinny.
No właśnie, a propos wspomnianych wcześniej laurek… Barbara Hollender już we wstępie uczciwie przyznaje, że opisanych przez siebie twórców lubi i szanuje. Efekt jest taki, że złego słowa o nikim w tej książce nie przeczytamy. Decyzje podejmowane przez reżyserów były zawsze słuszne, ewentualnie czynione w dobrej wierze, zaś ich filmy w najgorszym razie przedstawiane są jako „ciekawe”. Czy to spora wada? Zależy, jak na to spojrzeć. Ktoś może stwierdzić, że w ten sposób Hollender starała się oddać hołd polskiemu kinu, a w takim przypadku trudno sypać krytyką na lewo i prawo. Ja takie tłumaczenie oczywiście kupuję, co nie zmienia faktu, iż jeśli ktoś oczekuje szczerego, rzeczywistego rozliczenia z historią rodzimej kinematografii, to się przeliczy. Tylko tyle i aż tyle.
Powyższe zarzuty nie zmieniają faktu, iż dla laika „Od Wajdy do Komasy” może mimo wszystko stanowić ciekawą propozycję. Jest przystępnie napisana, czytelna, nie rości sobie żadnych pretensji do bycia krynicą filmowej wiedzy i w pełni nadaje się jako wstęp do rozpoczęcia poważniejszych badań nad Wajdą, Kieślowskim, czy Pawlikowskim. Prawdziwy fan polskiego kina nie ma tu jednak czego szukać – on o tych wszystkich sprawach, o których pisze Hollender, wie już pewnie od dawna.
Niezależnie od tego, czy sięgniecie po książkę Hollender, polecam wam następującą zabawę: spiszcie sobie nazwiska wszystkich reżyserów opisanych przez panią Barbarę, dorzućcie kilku innych (Polańskiego, Kutza, Pasikowskiego itd.) i po prostu każdego dnia odhaczajcie jednego z nich. Jeden reżyser, jeden film. W dzisiejszych czasach istnieje mnóstwo sposobów, by za darmo (lub za niewielkie pieniądze), obejrzeć większość z tych dzieł w pełni legalnie.
I to będzie prawdziwa lekcja naszego kina.
Michał Smyk