Podobno Gaiman w ogóle nie planował napisania tej powieści. Ot, chciał stworzyć niewielkie opowiadanie dla żony i tak jakoś mu się po prostu rozrosła cała historia. Bardzo się cieszę, że przed przeczytaniem „Oceanu na końcu drogi” nie wiedziałem o tym fakcie, inaczej moje nastawienie wobec najnowszego dzieła twórcy „Amerykańskich bogów” byłoby bardziej niż złe. Co jak co, ale w takie bajki, jak ta przedstawiona powyżej, ciężko mi uwierzyć. Określenie „książka, której nawet sam autor się nie spodziewał”, może w bardzo łatwy sposób zostać uznana za synonim takich zwrotów jak: „wydawca ciągle truł mi tyłek o coś nowego”, lub „ja cię pieprzę, jak ja pospłacam te wszystkie raty?!”. Albowiem jedyne, co różni maluczkich od elity, to wielkość zaciągniętych kredytów, zaś stały przepływ gotówki zarówno dla jednych, jak i drugich, jest tak samo kluczowy.
To co z tym Gaimanem? Zrobił bezczelny skok na kasę, czy jednak pisał z potrzeby serca? O dziwo, bardziej stawiałbym na tę drugą opcję.
Główny bohater powieści – jego imienia nie będzie czytelnikowi dane poznać - odwiedzając dawne, rodzinne strony – w tym wielki wiejski domek, w którym spędził dzieciństwo – wspomina niezwykłą przygodę, jaką przeżył, będąc ledwie kilkuletnim smarkiem. To wtedy poznał trzy niezwykłe kobiety o nazwisku Hempstock, zaś z najmłodszą z nich – Lettie – nawet się zaprzyjaźnił. Hempstockowie nie mają nic wspólnego z wizerunkiem zwykłej, normalnej rodziny (choć sugestię, by któraś z nich była czarownicą, mogą potraktować w kategoriach śmiertelnej obrazy), dlatego gdy stwory z innych światów zaczną dybać na biednego siedmiolatka, jedynej nadziei będzie mógł wypatrywać właśnie u swoich dziwacznych sąsiadek.
Ci z was, którzy czytali „Koralinę” i czerpali z tego przyjemność, właściwie mogą darować sobie dalsze przeglądanie tej recenzji i już teraz udać się do księgarni - „Ocean na końcu drogi” to dokładnie te same klimaty. Gaiman po raz kolejny stworzył baśń, której prostota i jednoczesne poważne podejście do opowiadanej historii, czynią z dzieła Brytyjczyka pozycję godną polecenia zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Ci pierwsi z lękiem będą śledzić ucieczkę młodego bohatera przed demonicznym stworem, zwanym Ursulą Monckton, starszych czytelników zaś porwie melancholijny klimat powieści, powrót do czasów młodości, gdy potwory spod łóżka zdawały się największym z możliwych problemów, jakich może doświadczyć człowiek. Choć wcześniej decyzja o zakupieniu za grube miliony praw do ekranizacji książki jeszcze przed jej premierą wydawała mi się cokolwiek ryzykowna, tak teraz jestem przekonany, że „Ocean…” stanowi wymarzony materiał na świetny animowany film.
Może to kwestia mojej wrodzonej łatwowierności, ale naprawdę wierzę w to, iż Gaiman „Oceanu na końcu drogi” nie pisał na kolanie, byle szybciej skończyć i zainkasować czek. To się po prostu czuje – przerzucając kolejne strony powieści czytelnik współdzieli z autorem radość, jaką ten bez wątpienia czerpał z tworzenia historii. Choć najnowsza książka Brytyjczyka nie zgarnie wszystkich najważniejszych nagród (ba, pewnie nie zostanie do nich nawet nominowana) i nie wedrze się przebojem do kanonu fantastycznych lektur, to akurat w mój gust – gdzie powieści mniej epickie, za to szczere i niewymuszone zyskują bardzo – pan Neil tym razem utrafił (a zdarzało mu się do tej pory parę razy przestrzelić niemiłosiernie).
Zacna pozycja na weekend, polecam.
Michał Smyk