Jak załatwiamy sobie sprawy wyrzutów sumienia i czy zawsze jest to złe? Jak obcy stają nam się ludzie, z którymi latami dzieliliśmy sny i rzeczywistość?
Czytając Obcą kobietę Magdaleny Majcher właśnie te pytania mnie zatrzymywały, pomimo oczywistego kierunku ku rozważaniom na temat miłości (nie)rodzicielskiej i tego, kto jest tak naprawdę mamą czy tatą i czy więzy krwi tworzą więź per se.
Kiedyś czytałam już jedną czy dwie książki tej autorki i muszę przyznać, że odkładałam je bez większych emocji i nawet pojawiało się pytanie, co stoi za fenomenem jej popularności. Ta powieść pokazała mi, jak wielki rozwój dokonał się u Magdaleny Majcher – warsztatowo świetnie napisana Obca kobieta zachwyciła mnie konstrukcją i świadomym prowadzeniem czytelnika. Tu nie ma żywiołu, tu jest kawał dobrej roboty! A przy tym nie brakuje emocji, które przecież muszą się pojawiać, gdy ojciec chce odebrać matkę dziecku. Nawet, jeśli to nie ona to dziecko urodziła. Znając sprawy alienacji rodzicielskiej jestem głęboko przeświadczona, że ten głos przyczyni się do poszerzenia świadomości o tych problemach, rzutujących nie tylko na dziecko, ale całe systemy wujków, cioć, babć i dziadków wymazywanych z życia dzieci jednym ruchem. Skieruje też trochę oczy na te więzi, które rodzą się między partnerami rodziców a ich dziećmi i ich złożoności. Jednak dla mnie ta książka to przede wszystkim zarys traumy i próby wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Miłości, która nie może się realizować, końca uczuć i jego konsekwencji.
Dobrze napisana, warta przeczytania powieść o intymności, lęku i wchodzenia w głębokie relacje pomimo strachu.