Niejeden oryginalny pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i przyniósł autorowi niesamowity rozgłos, grono oddanych czytelników, a nawet ekranizacje filmowe. Czasami jednak pisarz sięga po ten sam motyw zbyt często i jego powieści zyskują niepochlebne miano „odgrzewanych kotletów”. Z podobnymi obawami zaczynałam nową książkę W. Bruce’a Camerona – O psie, który dał słowo.
Główny bohater Był sobie pies przeżył wiele żyć: był Baileyem, Koleżką, Molly, Tobym, Maxem… Nosił wiele imion, ale zawsze udawało mu się odnaleźć swoich najbliższych i towarzyszyć im w ciężkich chwilach w życiu, jak również w radosnych wydarzeniach. Tym razem Bailey ma do zrealizowania niezwykle ważną misję – musi odrodzić się po raz kolejny i zostać pomocnikiem Burke’a, który porusza się na wózku inwalidzkim. Zadanie to wiąże się z ogromnym poświęceniem, ponieważ pies musi zapomnieć o wszystkich dotychczasowych wcieleniach, w tym o ukochanym Ethanie. Bailey jednak nigdy nie zawiódłby swojego chłopca, dlatego powraca jako szczeniak Cooper, by wspierać i kochać kolejną rodzinę.
Psa Bailey’a pokochały tysiące czytelników na całym świecie. Jego nietuzinkowy sposób patrzenia na świat zjednał sobie niejedno serce, nieważne, czy czytelnik to stuprocentowy psiarz, czy kociarz. Również zaliczam się do grona jego fanów i przy lekturze poprzednich części potrafiłam wylać morze łez podczas smutnych i ciężkich pożegnań. O ekranizacjach nie wspominając – tam dopiero płakałam jak bóbr. Zarazem jednak nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, czytając o przygodach tego psiego anioła stróża i jego właścicieli, a czasami nawet zazdrościłam bohaterom, że mają przy swoim boku takiego wiernego towarzysza. W. Bruce Cameron jest prawdziwym mistrzem we wzbudzaniu u czytelników skrajnych emocji.
Sięgając po trzecią część historii Bailey’a miałam pewne obawy, czy będzie ona tak dobra, jak poprzednie. Mimo wszystko ile razy można pisać o tym samym i wplatać do fabuły te same postacie, zamiast zacząć coś zgoła innego? Czasami warto pozostawić daną historię w takim miejscu, na którym się skończyła – idealnym przykładem jest właśnie finał Był sobie pies 2. Nie spodziewałam się, że pojawi się kolejny tom tej serii.
Autor zaskoczył mnie już na samym początku, ponieważ wymazując pamięć swojemu bohaterowi, oszczędził sobie streszczania fabuły poprzednich części. Tym samym Bailey rozpoczął nowe życie z czystym kontem, a z racji tego, że pierwszy tom czytałam około pięć lat temu, musiałam na nowo nauczyć się tego świata razem z naszym bohaterem. Oczywiście Bailey nie trafia do rodziny Burke’a bez powodu, ponieważ pomiędzy nimi, a Ethanem jest pewien związek. Kompletnie jednak nie potrafiłam przypomnieć sobie, czy domyślić się, czego on dotyczył, dlatego do samego końca czekałam niecierpliwie, aż tajemnica się wyjaśni.
Wątek odnajdywania swoich bliskich przez Bailey’a pojawia się w każdej części Był sobie pies, ale po raz pierwszy autor postanawia dodać do fabuły psią towarzyszkę dla swojego bohatera. Suczka Lacey jest absolutną miłością Bailey’a i podobnie jak on powraca w kolejnych wcieleniach, szukając swojego przyjaciela. Oba pieski nie potrafią żyć bez siebie oraz swoich rodzin, dlatego razem zrobią wszystko by odnaleźć ukochanych właścicieli.
Sama fabuła kręci się wokół Burke’a, jego brata Granta i ojca Chase’a. Wszyscy żyją na farmie, która walczy o przetrwanie, kiedy nowoczesne technologie powoli zastępują rolników. Burke nie ma lekko w życiu; jako sparaliżowany chłopak poruszający się na wózku nie może pomagać na gospodarstwie. Jego starszy brat nie cierpi pracy na roli i chce jak najszybciej opuścić rodzinne miasteczko. Chłopcy nie mają ze sobą najlepszych relacji, a bycie samotnym rodzicem nie jest łatwym zdaniem dla Chase’a. Kiedy pomiędzy braćmi dochodzi do sporów, związanych z uczuciami skierowanymi do tej samej dziewczyny, nawet Bailey nie będzie wiedział, jak uratować ich więź.
O psie, który dał słowo nie wzruszył mnie tak bardzo, jak poprzednie tomy trylogii. Styl autora pozostał niezmienny, a cały proces odradzania się i rozpoczynania nowego życia jako szczeniak wprowadza do książki pewną rutynę, która niejednego czytelnika mogłaby znużyć. Poza motywem nauki asystowania osobie poruszającej się na wózku cała historia jest niemalże taka sama, jak we wcześniejszych częściach. Czy sprawiło to jednak, że czytanie kolejnych przygód Bailey’a nie było wciągające? Oczywiście, że nie! Spędziłam nad tą książką naprawdę przyjemny czas i nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Uwielbiam sposób, w jaki Bailey patrzy na świat, a pozostali bohaterowie byli realistyczni, podobnie jak ich problemy życiowe, z którymi się zmagali. W. Bruce Cameron po raz kolejny udowadnia, że miłość i wsparcie ukochanych osób – w tym nawet psa! – jest potężną siłą, której nie pokonają przeciwności losu czy smutne pożegnania.
Nie będę jednak ukrywać, że tym razem mam nadzieję, że to już koniec historii Bailey’a, ponieważ ten tom kończy się w dobrym dla całej opowieści miejscu. Co za dużo, to niezdrowo! Bez wahania natomiast polecam wam O psie, który dał słowo, ponieważ każda chwila jest dobra na ciepłą i pełną miłości powieść. Lećcie do księgarni, ponieważ Bailey już na was tam czeka!