Ciemność stworzona przez nagą, wysuszoną słońcem ziemię, zbombardowane miasta, dym unoszący się w powietrzu po kolejnych nalotach. Strach przed śmiercią, która ma postać taliba, sił zbrojnych NATO, ukrywa się w oprószonych śniegiem wierzchołkach gór lub w oczach napotkanej kobiety, noszącej pod płaszczem pas Szahida. W tym mroku poruszają się nieśmiało ludzkie sylwetki, z dachów lepianek puszczane są kolorowe latawce, czuć zapach zaparzanej herbaty i majeranku. To nur, po arabsku i persku światło, wydobywające się ukradkiem z afgańskich okien, przemykające pokątnie po osnutych smutkiem ścieżkach.
I po tych ścieżkach kroczy Monika Bułaj, nie jako reporterka ochraniana wojskowym konwojem, ale jako samotnie podróżująca po Afganistanie kobieta, poruszająca się rozklekotanym samochodem lub telepiącym się samolotem z odpadającymi siedzeniami, śpiąca w siodle, udająca żonę, kuzynkę, skrywająca inność pod burką, którą zdradzają tylko błękitne oczy. Wyłapuje codzienność i zapisuje w słowach. Życie Afgańczyków dokumentuje zdjęciami. Bułaj nie napisała reportażu o Afganistanie, ale stworzyła przepiękny album fotograficzny z poetyckim opisem swojej wyprawy. Trzeba czytać go powoli i oglądać godzinami. Metaforami prowadzi czytelnika przez duszne, śmierdzące rynsztokiem ulice Kabulu i wojnę, która śmierć uczyniła biznesem. Dzieli się strachem, który obezwładnia ją podczas spotkania kobiety kamikadze, gotowej w każdej chwili wysadzić ładunek wybuchowy. Ale Monika Bułaj już po chwili jest gotowa wyruszyć dalej, po to żeby zobaczyć i zrozumieć, bo można stać się tylko tym, co się zobaczyło.