Napisanie recenzji stanowi dla mnie swoiste dotarcie do mety, zakończenie przygody z książką i pożegnanie z bohaterami. To moment, w którym, jak to pisał klasyk, coś się kończy, ale też i coś nowego się zaczyna, bo przecież w kolejce czekają następne tytuły. Niektóre recenzje piszę „na świeżo” – tuż po zakończeniu lektury, z innymi trochę się wstrzymuję. Przeważnie dlatego, że muszę okrzepnąć i zastanowić się, o czym warto byłoby napisać, co chciałabym przekazać innym czytelnikom. Czasami też dlatego, że jedyne co ma do powiedzenia to „Rewelacja! Przeczytajcie koniecznie” i uzasadnienie zachwytów bywa trudne. Trudne bywa też uzasadnienie nie zachwytów.
Za pisanie recenzji Na złotym wybrzeżu nie mogłam się zabrać bardzo długo. Nie dlatego, że nie wiedziałam, co pisać, nie dlatego, że nie wiedziałam, co ze mną zostanie i co chciałabym przekazać. Ale też nie dlatego, że poza „Rewelacja! Przeczytajcie koniecznie” nie mam za wiele do powiedzenia, ale po prostu i po ludzku dlatego, że tak bardzo nie chciałam się rozstawać z tą książką i tak bardzo nie mogłam się od niej uwolnić. Nie chciałam rozstawać się z niezwykłym klimatem Afryki Zachodniej z lat 80. XX wieku – tej w zasadzie jeszcze dziewiczej i dzikiej, ledwo muśniętej dotykiem globalizacji, ale przedstawionej w sposób dosadny, namacalny i bardzo surowy. Bez zbędnych sentymentów i skrupułów. Nie mogłam też rozstać się z bohaterami – na pierwszy rzut oka przypadkowymi ludźmi, których jedyne co łączy, to postać zaginionego podróżnika-reportera Igora Hladnika, który poprzez swoją twórczość zwabia w afrykańskie macki kolejne pokolenia czytelników. W macki te dają się zwabić ludzie zupełnie do siebie niepodobni – syn podróżnika-reportera, odbywający podróż śladami ostatniej podróży swojego ojca, mającej wyjaśnić jego zagadkowe zaginięcie, nauczyciel zafascynowany historią Afryki, zainspirowany książkami Hladnika i jego żona, która daleka jest od podzielania fascynacji swojego męża czy w końcu doktorant zbierający materiały do swojej pracy naukowej, również zainspirowany twórczością Hladnika, którego partnerka, podobnie jak żona nauczyciela, daleka jest od entuzjazmu. Ich wszystkich udaje się Hladnikowi zwabić w pułapkę i omotać gąszczem zdarzeń.
Flisar podobnie jak Hladnik wabi i wciąga. Wciąga na tyle skutecznie, że niezwykle trudno jest się uwolnić i wyplątać. To jedna z tych książek, z którą przygoda nie kończy się wcale pomimo napisania recenzji i to jedna z tych książek, które żyją w wyobraźni jeszcze bardzo długo.
Polecam.
Warto.