Ile to już razy czytaliście o jakimś pisarzu z dawnych lat, że potrafił z zatrważającą wręcz precyzją przewidzieć przyszłość? Banał, nie? Zwrotu tego używano tak często i przy byle jakiej okazji, iż obecnie nie znaczy on już właściwie nic. Przy Johnie Brunnerze nie potrafię jednak nie powtórzyć tej wyświechtanej formułki, przy czym akurat w tym wypadku naprawdę mamy do czynienia z autorem, który wiedział co się święci. Warto przy tym wspomnieć, iż Brytyjczyk nie czarował czytelników cudownymi wynalazkami i bombastycznymi wizjami odjechanych utopii. Mamy tu raczej do czynienia z kimś, kto miał niezłego nosa przy opisywaniu przyszłych społecznych trendów. Gdy teraz czyta się „Na fali szoku” nie sposób nie odnieść wrażenia, że powieść ta po prostu musiała powstać niedawno, a z całą pewnością już po światowym kryzysie z 2008 roku.
A tymczasem prawda wygląda zupełnie inaczej.
"Na fali szoku" opowiada o krucjacie Nickiego Haflingera, utalentowanego łamacza kodów kształconego w tajnej rządowej placówce, który prowadzi prywatną krucjatę wymierzoną w amoralne, skorumpowane władze . Nie godząc się na to, w jakim kierunku zmierza świat i jakiej tresurze poddawane są masy, Nickie nie zawaha się zaryzykować utraty tego, co uważa za najcenniejsze: własnej wolności.
Dokładnie czterdzieści lat temu John Brunner pisał o sprawach, które dzisiaj są tak doskonale znane każdemu szanującemu się prekariuszowi. Świat wykreowany przez amerykańskiego autora to miejsce, w którym dążenie do stabilizacji i tego, by zapuścić korzenie w jednym miejscu traktowane są z wyraźną niechęcia. To zmiana, elastyczność i zdolność do błyskawicznego dostosowywania się do ciągle zmieniających warunków są najbardziej cenionymi umiejętnościami. Praca i mieszkanie przez zbyt długi okres czasu w jednym miejscu jawią się jako wstydliwe anachronizmy. To samo zresztą tyczy się posiadania stałego partnera. Ba, nawet dzieci lepiej niekiedy wychowywać poprzez przekazywanie ich do kolejnych zastępczych rodzin. W „Na fali szoku” pojawia się też bardzo ciekawy wątek związany z rolą jednostki w społeczeństwie. Czy współczesne czasy sprzyjają różnorodności, czy jednak nie? Brunner wydaje się stać po stronie tych, którzy negują czasy nowożytne jako złoty okres osobistego rozwoju, a za globalizacją, wzrostem mobilności i atomizacją społeczeństw paradoksalnie kroczy ujednolicanie gustów i zachowań zwykłych ludzi. Przy tym warto nadmienić, iż motłoch dla elity nadal pozostaje motłochem, lecz pozbawionym swojego największego atutu: zdolności do wspólnej mobilizacji i wymuszeniu swojej woli poprzez przewagę liczebną i niekontrolowany gniew.
Żeby nie było za różowo, teraz wypada wspomnieć o największej wadzie "Na fali szoku", i to dość poważnej: mianowicie jako "po prostu powieść" dzieło Brunnera wypada tak sobie. Jeśli ktoś szuka fantastyki mądrej, ale przy tym wciągającej, no to może się trochę rozczarować, gdyż sama intryga i sposób prowadzenia akcji stoją tu na dość przeciętnym poziomie. To raczej ten typ książki, o której zdecydowanie lepiej się dyskutuje, niż ją czyta. Weźmy taki przykład: główny bohater, Nickie Haflinger, zmuszany jest do częstych zmian osobowości. Tak długo przyszło mu odgrywać role innych osób, że sam już nie wie, jakim człowiekiem jest naprawdę. Walka z postępującą schizofrenią i bój o zachowanie własnej tożsamości brzmią super, prawda? Problem w tym, że powyższy opis ma się nijak do tego, co naprawdę znajdziemy w powieści. Gdyby autor nie wspomniał, że taki konflikt faktycznie rozgrywa się w głowie powieściowego protagonisty, sam bym na to nigdy nie wpadł. Wszystko w "Na fali szoku" musi być wyłożone kawa na ławę, bowiem przy tak papierowych postaciach i średnim zainteresowaniu Brunnera w konstruowaniu ciekawej fabuły inaczej się nie da.
I tak to właśnie wygląda. Jeśli ktoś ma ochotę na bardzo fajny esej o współczesnych czasach, ale - co zasługuje na największe uznanie - napisany dobre cztery dekady temu, powinien się skusić na dziełko Brunnera.
Reszta z was: już niekoniecznie.
Michał Smyk