W dzień Świętego Walentego ginie pod kołami młody makler Adam Berg... Zaczęło się niesamowicie „tandetnie” i nudno. Nie rozumiem, co to za trend do uśmiercania bohaterów w Walentynki. Takie typowe wątki mnie zniechęcają. Po zabójstwie okazuje się, że nie ma absolutnie żadnych śladów prowadzących do mordercy i śledztwo utknęło w martwym punkcie. Nie tyle nawet śladów, co absolutnie żadnych ran na ciele ofiary, która wygląda jakby po prostu zasnęła na ulicy. Znów typowo i niezbyt zachęcająco. Na szczęście fabuła nieco nabiera tempa, kiedy komisarz Hank Zaborski znajduje w portfelu ofiary zdjęcie kobiety, która została zabita ponad 10 lat wcześniej przez seryjnego mordercę. Pewnie mógł to być przypadek, ale tamtą sprawę też prowadził Zaborski. To nie była taka zwykła sprawa, jedna z wielu. To była jego pierwsza sprawa, która już na zawsze odcisnęła piętno na jego psychice. Mimo że udało się wtedy schwytać zabójcę, to detektyw stale myślała o tamtej zagadce. Na tym typowość tej książki się kończy...
Dziwnie skonstruowana treść, jak na kryminał. Na początku bardzo ciężko było się w nią wgryźć i wkręcić w fabułę. Dłużyła się, a co nabrała tempa, to od nowa zwalniała. Miałam wrażenie, że to celowy zabieg autora. Jednak mnie to irytowało. Wolę zdecydowanie, gdy akcja się rozkręca i napięcie nie spada. Czasem miałam wrażenie, że cała kryminalna tajemnica to tylko tło do rozważań opartych na psychice bohatera. Nawet na końcu zastanawiałam się, czy będzie jakiś finał, cz też może okazać się, że to wszystko były urojenia lub sprawka jakiś metafizycznych zjawisk.
To napewno dobra pozycja dla kogoś, kto szuka niestandardowo napisanego kryminału. Trzeba lubić taki typ powieści, żeby się w niej zakochać. Sądzę, że jeśli kolejne książki Piotra Andera będą trzymać się tego wzorca to może ona zyskać swoich fanów z bardzo określonymi preferencjami.