Pamiętam, jak kiedyś dostałem solidną burę od dawnej sympatii za to tylko, że jej zdaniem bardziej cieszyłem się na premierę ostatniego tomu "Mrocznej Wieży", niż na spotkanie z nią. No, trochę racji miała, przyznaję ze wstydem, ale kto nigdy nie czytał epickiej sagi o ostatnim rewolwerowcu, Rolandzie z Gilead, ten nie wie, co to pierwszorzędna rozrywka. Mroczny, post-nuklearny świat, przepowiednie, strzelaniny, walka dobra ze złem, mutanty, demony - no jak ktokolwiek, kto nigdy nie pozbył się wewnętrznego chłopca z siebie mógłby nie zakochać się w takim szalonym miksie? Początkowo nawet King starał się stawiać tamę swojemu słynnemu wodolejstwu i dopiero w późniejszych tomach zaczął się niepotrzebnie rozpisywać. Mimo to każdy kolejny tom "Mrocznej Wieży" pożerałem z zachwytem i bezgranicznym uwielbieniem dla twórcy i wykreowanego przez niego świata.
Dlatego też tak olbrzymim ciosem było dla mnie zetknięcie się z "Wiatrem przez dziurkę od klucza". Żeby sam Król tak bezczelnie i haniebnie napluł na własną spuściznę? Ta książka nie powinna się ukazać nigdy. Tym bardziej - mając w pamięci, co zrobił King - jestem pełen uznania dla tych wszystkich osób, które stały za komiksowym projektem "Mrocznej Wieży". Zamiast dokonać bezczelnego skoku na kasę, wydawnictwo Marvel naprawdę przyłożyło się do pracy, dostarczając nam bardzo dobre uzupełnienie książkowej sagi.
Pierwszych pięć zeszytów stanowiło rozwinięcie wątków przedstawionych w "Czarnoksiężniku i krysztale". Mogliśmy więc śledzić ucieczkę Rolanda i jego przyjaciół z Hambry, dalsze knowania maga Martena i Johna "Dobrego człowieka" Farsona, a także zdobycie Gilead przez buntowników i ostateczną klęskę rewolwerowców w bitwie o Jericho Hill. Po ostatnim z wymienionych przed chwilą wydarzeń i śmierci wszystkich tych, których Roland kochał, rewolwerowiec rusza w pościg za człowiekiem w czerni. I właśnie ten etap w życiu ostatniego potomka Arthura Elda znajdzie swoje odzwierciedlenie w "Początku podróży" i kolejnych częściach - "Siostrzyczkach z Elurii" i "Bitwie o Tull". Dziś zajmiemy się jednak oceną tylko pierwszego ze wspomnianych tomów.
Zaraz, zaraz, zaraz... Niewiele zrozumieliście z powyższego opisu? Nie czytaliście nigdy "Mrocznej Wieży"? Jeśli tak, a mimo to postanowiliście zerknąć na recenzję jej komiksowego spin-offu (i to na dodatek któregoś z kolei zeszytu), to... Jest mi niezmiernie miło, ale lepiej sobie odpuście. Spin-off spin-offem, często zwalnia z obowiązku zaznajomienia się z główną serią, jednak nie w tym wypadku. Nie wyobrażam sobie, jak ktokolwiek, kto nigdy nie miał styczności z dziełem Kinga może czerpać jakąkolwiek przyjemność z "Początku podróży". Nawet fanatycy komiksu, którzy mało czemu są w stanie przepuścić, tym razem powinni dać sobie spokój. Naprawdę, po co wam takie marnowanie kasy? "Mroczna Wieża" jako osobny byt, odcięty od książkowego pierwowzoru mizernieje i może uchodzić co najwyżej za przeciętnej jakości dziełko. Tak, to pozycja wyłącznie dla zatwardziałych fanów.
A jak prezentuje się "Początek podróży" na tle wcześniejszych zeszytów? Słabiej, acz nie tak źle. To po prostu trochę taki tom przejściowy, gdzie akcja zwalnia, a po wcześniejszych dramatycznych wydarzeniach twórca scenariusza musi mieć czas, by zacząć zawiązywać nowe wątki. Choć pierwszych kilka stron rozgrywa się dwanaście lat po bitwie o Jericho Hill, większą część i tak stanowią retrospekcje z dni, gdy Roland dopiero zaczynał oswajać się z nową rzeczywistością. Brakuje tu niestety zapadających w pamięci momentów. I choć wizyta w ruinach Gilead została opowiedziana dość poprawnie, o tyle np. wątek Susan wydaje się być... Cóż, absolutnie niepotrzebny. Można było w to miejsce wymyśleć coś bardziej ekscytującego. Niezbyt trafiło do mnie również wprowadzenie na scenę billy-bumblera. Rozumiem jego znaczenie dla historii, a także oczywiste nawiązanie do Eja z książkowej wersji, ale... No nie. Do mnie to nie przemówiło w ogóle.
Graficznie "Początek podróży" nie odbiega od tego, do czego fani serii już zdążyli się przyzwyczaić. Nadal uważam, iż wizualna strona "Mrocznej Wieży" kapitalnie komponuje się z klimatem stworzonej przez Kinga rzeczywistości. Wiem, że bardzo wielu osobom taki styl się nie podoba i go nie akceptują, chlipiąc za dawną szkołą, ale akurat w tym wypadku przymknąłbym na to oko.
Zachęcać ani zniechęcać was do zakupu nie mam co. Zwolennicy i tak już dawno odwiedzili sklep z komiksami, przeciwnicy zatrzymali się na "Narodzinach rewolwerowca", lub odpuścili sobie po pobieżnym przejrzeniu w księgarni. Jedyne co mogę zrobić, to ocenić, czy seria zmierza we właściwą stronę.
Otóż... Niewiadomo. Serio. Ciężko po "Początku podróży" stwierdzić, co scenarzystom i pracownikom Marvela siedzi w głowie, jaki mają pomysł na dalszy rozwój historii. Wskazówki zostawione przez samego Kinga - jak we wstępie przyznaje jedna z autorek scenariusza, pani Robin Furth - powoli się wyczerpują. Ci z was, którzy dotrwali do tomu szóstego, nie powinni - i pewnie tego nie zrobią - przerywać swojej wędrówki z Rolandem. Mój osobisty kredyt zaufania dany tej serii opiewa jeszcze na przynajmniej dwa kolejne zeszyty.
Świadczy to tylko o tym, że Marvel nadal wie, jakimi sztuczkami zatrzymywać przy sobie czytelników.
Michał Smyk