Odkąd na pewnym kursie psychoterapeutycznym poznałam osobę, która mieszka w Meksyku, moja uwaga kieruje się ku tym terenom. Czytałam więc Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy Juana Villoro z zadziwieniem, smutkiem, przerażeniem i rozjaśnieniem.
Najbardziej dotykały mnie fragmenty dotyczące dzieci. Te mieszkające na ulicy są jak wyrzut sumienia – dzieci, które "nie znają innego sposobu życia, przeraża ich łyżka czy prysznic". Te, które odwiedzają "Miasto dzieci" – park rozrywki oferujący wcielenie się w przedstawicieli różnych zawodów – to " dzieci niezdecydowanej klasy średniej", które "kształcą się jako istoty korporacyjne". Doświadczałam skrajnych emocji przerzucając kartki, na których była mowa o najmłodszych członkach meksykańskiego społeczeństwa.
Książka Villoro to jednak nie tylko rzecz o dzieciach. Jej wielowymiarowość wynosi ją ponad studium miasta, ku szerszej diagnozie kondycji ludzkiej widzianej przez pryzmat stolicy Meksyku. Jest o ludziach, którzy "patrzą na świat tak, jak patrzy się na nic", o poetach z kawiarni, wreszcie o chilango – czyli licznych, a może i wręcz nadmiarowych. Czytając Miasto Meksyk czułam się jak zabrana na intymną prywatną podróż wgłąb nie tylko uliczek i zakamarków, ale i meandrów poznania ludzkich granic.