Książkowe rozczarowania bolą – zwłaszcza w przypadkach, kiedy opis sugeruje naprawdę ciekawą pozycję, a w efekcie dostajemy coś, czego się nie spodziewaliśmy i w dodatku nas to nie zachwyca. Takie odczucia miałam po skończeniu Meduzy nie mają uszu Adele Rosenfeld.
Louise nie jest głucha, ale nie należy do świata w pełni słyszących. Postępująca utrata słuchu i wizja implantu sprawia, że dziewczyna nie wie, do jakiej społeczności należy. Codzienne życie jest dla niej bardziej dotkliwe niż dla innych. Kiedy dostaje pracę w merostwie przy wpisywaniu danych nowonarodzonych dzieci, jest jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Musi czytać z ruchu ust, żeby uzupełnić sens dźwięków, które do niej docierają. Louise chciałaby poznać kogoś, kto przechodzi to, co ona, bo wkrótce okazuje się, że udawanie, że słyszy jest jeszcze bardziej wycieńczające niż zaakceptowanie siebie. Kiedy Louise zakochuje się, sens rzeczywistości zamazuje się jeszcze bardziej.
Myślałam, że trafiła do mnie powieść o głuchocie, świecie głuchych, trudnościach w odnalezieniu się w nowej sytuacji, dyskryminacji, miłości w innym wymiarze. A co dostałam? Pokręconą opowieść o prawdopodobnej schizofreniczce, której utrata słuchu odgrywa drugorzędną rolę w całym dramacie; opowieść, która zamiast wzruszyć i zmusić do refleksji, była źródłem frustracji, że nie można wynieść z lektury ani odrobiny przyjemności.