Ubiegły rok obfitował w wiele niezmiernie ciekawych premier książkowych. Wypełniony był również powieściami miernymi, czy wręcz bardzo słabymi, które reklamowane były jako bestsellery lub arcydzieła współczesnej literatury. Jedną z pozycji, na którą bardzo czekałam, ponieważ opowiadała o moim ulubionym mieście – Nowym Jorku i jednej z mych ulubionych aktorek – Marilyn Monroe, a która boleśnie mnie rozczarowała, okazała się Marylin na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia autorstwa Elizabeth Winder.
Amerykańska pisarka postanowiła stworzyć mini biografię jednej z najbardziej znanych aktorek ubiegłego wieku, skupiając się na tym, co w 1955 roku działo się z Monroe. Marilyn postanowiła opuścić Hollywood, gdzie już dawno została zaszufladkowana jako głupiutka, słodko uśmiechająca się aktoreczka, na której można zarobić miliony. Chciała odpocząć, wyciszyć się i zdobyć jak największą wiedzę na temat aktorstwa i kina. Trafiła do domu fotografa Miltona Greene’a, później pomieszkiwała u Strasbergów, zaczęła spotykać się z Arthurem Millerem, uczyła się aktorstwa, dużo czytała etc. I mniej więcej o tym jest ta książka. Tyle, że Marylin na Manhattanie została napisana tak tendencyjnie i pretensjonalnie, że ciekawą historię przeobraziła w niestrawną opowiastkę, której daleko jest do bezstronności.
Przede wszystkim – wszyscy kochali Marilyn. Niezależnie od tego, czy Winder opisuje relacje aktorki z innymi kobietami, mężczyznami, żonami, mężami, ich rodzinami itd., nikt nie skarży się na zachowanie Marilyn, nikogo nie irytuje jej infantylność, nikt nie wspomina, jak bawił ją flirt i jak oderwana od rzeczywistości czasami bywała. Każdy jest niezwykle wyrozumiały, cierpliwy i pełen miłości do aktorki. Wszystko uchodzi jej na sucho, bo jest taka urocza. Dodatkowo, o uzależnieniu aktorki od różnego rodzaju tabletek nie znajdziemy prawie nic w książce („Jak wielu aktorów w owym czasie Marilyn była do pewnego stopnia uzależniona od farmaceutyków”), a o jej pragnieniu bycia matką opowiadają dwa zdania. Tak nieobiektywny portret Marilyn przewija się przez całą książkę, jej autorka ani razu nie sili się na jakąkolwiek bezstronność.
Niekompetencja Elizabeth Winder objawia się w sposobie, w jaki dobrała bibliografię do swojej pracy. Pisarka nie podaje źródeł w całości – w bibliografii nie można znaleźć stron żadnego z tekstów, na jakich się oparła. Dodatkowo, korzystała w znacznej mierze z edycji elektronicznych niektórych wydań albo skupiała się na stronach internetowych, które trudno nazwać profesjonalnymi. Pracowała więc na tekstach pół profesjonalnych albo w całości nieprofesjonalnych, albo na pozycjach, które każdy, kto choć trochę interesuje się postacią Marilyn Monroe, doskonale zna.
Abstrahując od tendencyjnego nastawienia pisarki i jej pozostawiającego wiele do życzenia podejścia do źródeł, jest jednak rzecz, która sprawiła, że Marylin na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia to jedna z dwóch książek, których nie udało mi się przeczytać w całości w poprzednim roku. Język, jakim posługuje się autorka jest tak tragiczny, że po lekturze kilku stron, nachodzi człowieka ochota, by rzucać książką o ścianę. W połączeniu z dziwną fascynacją tym, co gwiazda filmowa miała na sobie i jak idealnie współgrało to za każdym razem z topografią miasta, od czytania kolejnych stroną bolą zęby. I żeby nie być gołosłowną, kilka przykładów: „Przez pierwsze miesiące 1955 roku Marilyn wyglądała wyjątkowo pięknie, jej potargane loki muskały czekoladowy kołnierz, skóra opalizowała na tle matowej szarości miasta. Swoją figurę w kształcie idealnej klepsydry podkreślała dopasowanym czarnym kaszmirem i tym razem wyglądała elegancko, ale nie krzykliwie.”; „Jej mleczna skóra odbijała się w srebrnych kubełkach na wino i w aluminiowej folii na butelkach Dom Pérignon.”; „Rozpromieniona, w luźnym jasnobrązowym płaszczu, żarzyła się niczym żonkil.”
Marylin na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia to słabiutka książka, która została źle napisana i kompletnie nie wykorzystała potencjału historii, którą pokusiła się opisać Elizabeth Winder. Zdecydowanie nie polecam.