Profesor Wilczur to postać w literaturze, która ma szczególne miejsce w moim czytelniczym sercu. Bardzo ucieszyła mnie zatem informacji, że wydawnictwo Novae Res wyda książkę, która jest niejako współczesną kontynuacją losów Profesora Rafała, a zwłaszcza jej córki Marysi. Och, jakże było moje zdziwienie, kiedy dostałam to, co dostałam. Nie mam pojęcia, jakim cudem ta historia zupełnie mnie nie porwała.
Marysia (czasem Mariolka) wraca z odnalezionym ojcem do Warszawy. Ten pokazuje jej swoją pracę i klinikę. Sam również marzy o założeniu szpitala dla ubogich właśnie w Radoliszkach. Marysia widząc pracę ojca, postanawia zostać lekarką, zdać maturę i aplikować na studia medyczne. W całej tej sytuacji nie potrafi odnaleźć się Leszek, który nie wyobraża sobie kobiety w roli zawodowej. Uważa, że Marysia powinna odnaleźć się w roli żony i matki. Staje się to kością niezgody wśród młodych do tego stopnia, że zrywają zaręczyny. Młoda dziewczyna wybiera pomoc innym i kieruje się sercem. Chce pomagać i dąży do tego pomimo wszystko. Los jednak znów spłata figla zarówno Profesorowi, Marysi, jak i Leszkowi.
Książka Maria Jolanta Wilczurówna wypromowana została jako współczesna kontynuacja losów córki Rafała Wilczura. I dlatego też bardzo na nią czekałam. Nie mogłam doczekać się, jak zostanie przedstawiona postać Marysi i… bardzo się zawiodłam. Miałam wrażenie, że to naciąganie ludzi na dobry tytuł, który dzięki platformie Netflix znów został wypromowany. Pierwsza sprawa to mało Marysi w książce o Marysi. Wiadomo chce się uczyć bla, bla, bla. I zamiast pokazać, jak zdobywa doświadczenie, zawód, zostały pokazane sprzeczki z Leszkiem i szykowanie balu. Czyli kobieta znów została zepchnięta do roli pani od imprezy. Trochę smutne bo zapowiadało się dobrze. Z drugiej strony sam warsztat pisarski jest dla mnie nie do przejścia. Autorka używa prostego języka, który stylizowany jest na Dołęgę-Mostowicza, a który nie ma prawa się obronić. Akcja płynie bardzo szybko, brak jakiejś przyczynowości, wydarzenia są wrzucane czytelnikowi niczym pociski z karabinu. Miałam czasem wrażenie, że kiedy wciągałam się w wątek, on już się kończył, za szybko.
Ostatni element, który niestety przesądził za "nie” dla książki to wydarzenia, które były tak bardzo przewidywalne, że aż bolało. Miałam wrażenie, że każdy mógłby to wymyśleć i nie ma zupełnie nic odkrywczego, nie ma elementu zaskoczenia, który działałby na korzyść pisarki. Wątek kryminalny jest mocno naciągany. Charakteryzacja nauczyciela skądś wzięta, molestowana uczennica, która nagle już jest mężatką. Znalazłoby się kilka luk w fabule, które dla mnie nie były zrozumiałe. Szkoda, ponieważ tytuł i wstępny pomysł miały potencjał, ale gdzieś zagubiona została iskierka dla innowacyjności książki. Zbyt dużo jest inspiracji Znachorem, a zbyt mało autorki samej w sobie.
Mi się tak książka nie podobała, uważam, że straciłam jedynie czas licząc, że wreszcie coś mnie ujmie za serce. Swoją drogą powinnam zaapelować do wydawnictwa. Czytam sporo ich książek i niestety, jak początkowo byłam zauroczona, tak teraz coraz bardziej wydane przez nich książki, wydają mi się źle zainwestowanym czasem. Szczątkowe, lapidarnie traktowane tematy to sprawa, która mnie czytelnika bardzo demotywuje od dalszego zagłębiania się w lekturę.