Mam z Małymi przyjemnościami problem. I to nie tylko taki, że lubię te duże, ale dlatego, że powieść Clare Chambers bardzo mnie wciągnęła, rozbudziła nadzieje i jednocześnie rozczarowała zakończeniem akcji. A raczej sposobem zwinięcia narracji w jakiś taki nie pasujący do poziomu książki sposób.
Jean jest dziennikarką lokalnej gazety, której trafia się niezła gratka – nie każdy bowiem ma szansę zająć się dziennikarskim śledztwem dotyczącym dzieworództwa. Jej życie jest przewidywalne, szare, ponuro wypełnione pracą i opieką nad matką, aż do dnia, gdy trafia do domu Gretchen i Howarda. Pani domu twierdzi, że ułożyła sobie wszystko tak, że nigdy nie musi robić czegoś, czego nie chce, ale kiedy nikt nie patrzy, spod jej promiennego uśmiechu wypełza przerażająca rozpacz. Jej córka, Margaret, rozmawia z aniołami, a próby Jean zwrócenia uwagi matki na głosy, które slyszy dziecko, są ignorowane. Howard natomiast wydaje się niepasującym klockiem w tej rodzinnej układance.
Ukrywanie namiętności, zaprzeczanie, próby dostosowania się do społeczeństwa – tworzą wielowarstwowość tej powieści. Autorka pasjonująco pokazuje złożoność natury ludzkiej, głód miłości i to, że małe przyjemności, choć ważne, nie są w stanie zbudować dobrostanu. Potrzebujemy bycia w prawdzie i relacji. Niestety zakończenie zostawia nas z niczym, najpierw zawiewa banałem, a potem melodramatem, który jeszcze zostaje wyjaśniony, gdyby czytelnik nie zrozumiał. Mnie najbardziej zabolało zostawienie małej bohaterki, Margaret, z jej głosami i brak nachylenia ucha na nie...